Z jakim krajem kojarzy Wam się miłość? Mi z Francją: francuską kulturą, językiem i przede wszystkim jedzeniem. Dlatego z okazji nadchodzących Walentynek przygotowałam dla Was mój subiektywny ranking francuskich restauracji w Krakowie. Po kliknieciu na podtytuły będziecie mogli przeczytać pełną recenzję każdej z restauracji. Cracovie, je t'aime! :)
Pamiętajcie tylko, że te wszystkie restauracje są zawsze bardzo oblegane, więc radzę Wam zrobić wcześniejszą rezerwację stolika, szczególnie w Walentynki! :)
A dla tych, którzy zostają w ten wieczór w domu, polecam obejrzenie mojego ukochanego filmu „Amelia” oraz przeczytanie artykułu o jedzeniu w filmie: FILM AMELIA - JAK JEDZENIE ŁĄCZY DOBRYCH LUDZI.
I jeszcze na deser jedna z moich ulubionych francuskich piosenek o miłości. Nie jest to jednak ani Edith Piaf, ani nawet Jacques Brel (chociaż ich też uwielbiam) - tylko dość kontrowersyjna Carla Bruni. Oceńcie sami! :)
Francuska restauracja
Zakładka food & wine zgodnie ze swoją nazwą znajduje się za
kładką. A dokładnie za Kładką Bernatką (tak, tak, wiem, że to
Kładka Ojca Bernatka, ale to się już tak dobrze nie rymuje :))
łączącą krakowski Kazimierz z Podgórzem.
Na początku Zakładka
zachwyciła mnie stylowym wnętrzem przypominającym mój ukochany
film, „Amelia” (o którym pisałam tutaj): czerwone
skórzane kanapy, gramofon na parapecie, figurki psów i świnek
porozstawiane na półkach, czarno-białe zdjęcia francuskich gwiazd
wiszące na ścianach. Ogólnie jest dość elegancko, ale
przytulnie. A do tego gwarno, bo znalezienie wolnego stolika bez
wcześniejszej rezerwacji graniczy z cudem.
Czekając na nasze dania, dostałyśmy niespodziewanie całkiem sycącą i smaczną przegryzkę:
kilka małych kawałków pieczywa, w tym ciepłą bułeczkę, kawałek
pasztetu i pastę z czarnych oliwek żartobliwie podane w kieliszku
od jajka.
Później postawiono
przed nami ogromne talerze zupy. Moja zupa cebulowa (9 zł) była
bardzo smaczna, gęsta i dobrze doprawiona (zdecydowanie lepsza niż
w Zazie). Natomiast krem z grzybów zamówiony przez moją
koleżankę, Mi (12 zł) był rzeczywiście bardzo grzybowy i
aromatyczny, ale komuś chyba sypnęło się trochę za dużo soli...
Po przegryzce i sycących zupach byłyśmy już zupełnie najedzone i dość zadowolone z naszej wizyty, bo - nie licząc przesolonej zupy grzybowej - wszystko do tej pory było bardzo dobre. Niestety od tego momentu wszystko zaczęło się psuć.
Po pierwsze ślimaki. Ponieważ ani ja, ani Mi nie byłyśmy zbyt głodne, postanowiłyśmy wziąć jedną porcję na spółkę, tylko na spróbowanie. Wydawało nam się, że jasno zakomunikowałyśmy to kelnerce, dlatego byłyśmy zdziwione (tym razem niezbyt pozytywnie), gdy przed każdą z nas wylądował duży talerz ze ślimakami (każdy za 28 zł). Gdy natychmiast grzecznie zwróciłyśmy uwagę na zaistniałą pomyłkę, kelnerka odburknęła, że dwa razy powtarzała nasze zamówienie i że na pewno bez problemu zjemy dwie porcje ślimaków. Nie chcąc robić sceny, zakończyłyśmy dyskusję i zaczęłyśmy jeść.
Ślimaki były podane na
przemyślnym talerzu z małymi wgłębieniami, który prezentował się bardzo dekoracyjnie. Ale to jedyna pozytywna rzecz, jaką
mogę o nich powiedzieć. Ślimaki nie dość, że były usmażone,
to jeszcze pływały w tłuszczu, który zdaniem kelnerki był
„masełkiem” z ziołami, ale dla mnie smakował bardziej jak
zwykły olej. Nie mam więc pojęcia, jak smakowały same ślimaki,
bo smak i konsystencja tłuszczu skutecznie zabiły wszelkie inne
doznania sensualne.
Po drugie obsługa. Przez
pierwszą część posiłku (do ślimaków) kelnerka była bardzo
miła, jednak potem zaczęła się robić trochę zbyt... obcesowa,
dosłownie zaglądając mi w talerz i komentując, czy wszystko
zjadłam. Myślę, że istnieje cienka linia między bezpośredniością
a nietaktem i że osoba nas obsługująca była bardzo bliska jej
przekroczenia.
Tak więc mam bardzo
mieszane odczucia co do Zakładki. Z jednej strony urokliwe wnętrze,
duże porcje, smaczna zupa cebulowa, a z drugiej - niezbyt miła
obsługa i ociekające tłuszczem ślimaki. Sama nie wiem, co mam o
tym myśleć. A co Wy sądzicie o tej restauracji?
Zapraszam na pierwszą
odsłonę mojego nowego cyklu: jedzenie w sztuce i literaturze.
Zaczynamy od „Amelii” - mojego ukochanego filmu o miłości,
samotności i oczywiście jedzeniu. :)
O jedzeniu i piciu w
filmie „Amelia” można by napisać całą książkę. Wszyscy na
pewno pamiętamy zachwyt Amelii nad odgłosem, jaki wydaje pękająca
skorupka crème brûlée, czy zjadanie malin nałożonych
na opuszki palców. Ale dzisiaj postanowiłam skupić się tylko
na tym, jak jedzenie pomaga zbliżyć się bohaterom filmu (szczególnie tym pozytywnym), potwierdzając tezę Julii Child, że
„osoby, które kochają jeść, to najlepszy rodzaj ludzi”.
Jedzenie we Francji jest
pewnego rodzaju towarzyskim rytuałem. Znajomi lub rodzina zbierają
się dookoła stołu i godzinami zajadają francuskie smakołyki, popiją
wino i cieszą się swoim towarzystwem. Taką funkcję spełnia w
filmie kawiarnia Des 2 Moulins na paryskim Montmartre,
w której pracuje Amelia. Tam popijając kir (białe wino i crème de
cassis, czyli likier z czarnej porzeczki) oraz mauresque (koktajl z
likieru anyżowego i syropu migdałowego), stali bywalcy dyskutują o miłości,
życiu i najnowszych ploteczkach.
Dlatego tak wyraźny
kontrast stanowi melancholijna scena, w której Amelia samotnie gotuje spaghetti. Potem spogląda przez okno na swojego
sąsiada, Człowieka Ze Szkła, który także je obiad w zupełnej
samotności. Na szczęście po jakimś czasie zaprzyjaźniają się i
zaczynają spędzać razem czas na rozmowach oraz zjadaniu speculoos
(korzennych ciasteczek rodem z Holandii) maczanych w grzanym winie z
cynamonem. (Swoją drogą to dość niecodzienna
przekąska jak na upalne lato, w którym rozgrywa się akcja filmu, nie sądzicie?
;)).
Człowieka Ze Szkła w
jeszcze jeden, bardziej metaforyczny sposób łączy ludzi przy
posiłku – co roku maluje kopię obrazu „Śniadanie wioślarzy”
Renoira i za każdym razem na suto zastawionym stole wioślarzy
pojawiają się nowe potrawy. „Wyglądają na zadowolonych”
zauważa Amelia. „Powinni – odpowiada malarz. - Tego roku dostali
zająca ze smardzami. I gofry z konfiturą dla dzieci”. :)
„Śniadanie wioślarzy”, Renoir, 1880-1881, źródło: wikipedia
Miłość do jedzenia
zjednuje bohaterom przyjaciół, jak w przypadku lekko opóźnionego intelektualnie Luciena. Pracujący w sklepiku z warzywami Lucien traktuje
każdy owoc i jarzynę jak drogocenny skarb, do którego trzeba
podejść z szacunkiem i delikatnością. Takie podejście bardzo
podoba się Amelii, która sama celebruje małe przyjemności, jak zanurzanie dłoni w worku ziarna, i która rozumie tę dziecięcą potrzebę
zachwycania się codziennością. Dlatego między tą dwójką
rozwija się nić porozumienia, skierowanego przeciwko gburowatemu filistrowi, sklepikarzowi Collignon.
Podobną radość z
celebrowania życia i jedzenia można zauważyć u Dominique'a
Bretodeau, którego próbuje odnaleźć Amelia. Bretodeau co tydzień
kupuje na targu kurczaka i po upieczeniu go delektuje się
delikatnym mięsem. Jednak odkąd pokłócił się przed laty ze
swoją córką, ten cotygodniowy rytuał stanowi bolesne
przypomnienie o samotności. Dopiero dzięki interwencji Amelii
postanawia zażegnać starą waśń i pod koniec filmu widzimy uroczą
scenkę rodzinną: Dominique kroi upieczonego kurczaka, ale tym razem
nie zjada sam najlepszych kąsków, tylko dzieli się nimi ze swoim
wnukiem. Raz jeszcze jedzenie staje się sposobem na okazanie
życzliwości i miłości.
To, co zawsze najbardziej
mnie wzrusza w tym filmie, to scena pieczenia ciasta (zdaniem niektórych internautów jest to bretońskie ciasto kouign amann). Pod koniec
filmu Amelia robi swój słynny placek śliwkowy, wyobrażając
sobie, że piecze go dla swojego ukochanego Nino. Gdy zauważa, że
zabrakło jej drożdży, myśli o tym, jak Nino mógłby pobiec w
deszczu do sklepiku na dole, kupić drożdże i po cichu wrócić do domu,
robiąc jej niespodziankę. Gdy okazuje się, że w rzeczywistości
do kuchni wszedł tylko kot, Amelia wybucha gorzkim płaczem. Jednak
w jakiś magiczny sposób pieczenie ciasta naprawdę sprowadza Nino
do mieszkania Amelii i wszystko kończy się happy-endem. Ciekawe
tylko, czy w końcu udało im się upiec i zjeść ten placek? ;)
O Zazie, francuskim
bistro na krakowskim Kazimierzu, słyszałam wielokrotnie od moich
znajomych, którzy niezależnie od siebie gorąco mi je polecali. Co
ciekawe, wszyscy trzej znajomi mieli na imię Michał. Czyżby Zazie
było jakimś tajnym miejscem spotkań Michałów lubiących
francuską kuchnię? ;)
Po tych wszystkich
pochwałach, jakie padły z ust trzech Michałów, spodziewałam się
czegoś naprawdę niesamowitego, dlatego poczułam się lekko
rozczarowana, że wnętrze jest tak... zwyczajne. Co prawda na
ścianie znajduje się czarno-biała fototapeta z widokiem na Wieżę
Eiffla, a przy drzwiach wiodących do piwnicy stoi żeliwna latarnia
rodem z Narnii, jednak całość jakoś mnie nie zachwyciła, a
metalowe krzesełka były wyjątkowo niewygodne. Na szczęście miła
obsługa i pyszne jedzenie zrekompensowały mi wszelkie braki w
estetyce i wygodzie.
Gdy zobaczyłam obszerną
kartę dań, nie wiedziałam, na co się zdecydować. Kusiły mnie zwłaszcza ślimaki po burgundzku, na które na pewno będę musiała
tu wrócić. Ostatecznie zdecydowałam się jednak na delikatne foie
gras (tłustą gęsią wątróbkę) z plackiem z batatów (słodkich
ziemniaków) podawane na carpaccio z kalarepy w porto (22 zł).
Miałam pewne obawy co do tego zestawu, ale okazało się, że to
niecodzienne połączenie składników było wyjątkowo smakowite.
Myślę, że tylko bardzo utalentowany (i odważny) szef kuchni mógł
sobie pozwolić na taki kulinarny eksperyment. Chapeau bas! :)
Zazwyczaj, gdy widzę
gdzieś w menu francuską zupę cebulową, nie mogę się
powstrzymać, żeby jej nie zamówić. Nie inaczej było i tym razem.
Zupa w Zazie (9 zł) była dość smaczna, choć niestety daleko jej
do tej, którą jadłam w La Taverne de l'Arbre Sec w Paryżu.
Moja koleżanka, Gosia,
jadła bardzo dobrą tartę alzacką z boczkiem, brie, jabłkiem i
czerwoną cebulą (11 zł / kawałek). A na deser wzięłyśmy na
spółkę gruszkę gotowaną w białym winie z sosem migdałowym (11
zł). Sos był przepyszny i krył w sobie całe migdały (uwaga na
zęby!), jednak sama gruszka była tak słodka i wygotowana, że
straciła cały naturalny aromat. A szkoda, bo to danie ma ogromny
potencjał.
Wystrój Zazie wydaje mi
się tak neutralny, a jedzenie tak pyszne, że jest to idealna
restauracja na praktycznie każdą okazję: od rodzinnego obiadu z
dziećmi i psem, przez spotkanie ze znajomymi, po romantyczną
randkę. Radzę tylko zrobić wcześniejszą rezerwację, bo często
wszystkie stoliki są już zajęte. Jednak biorąc pod uwagę jakość
ich francuskiego jedzenia, wcale się temu nie dziwię. :)
W kraju wyspiarskim, a
szczególnie w Dublinie leżącym u ujścia rzeki Liffey do Morza
Irlandzkiego, nie może oczywiście zabraknąć ryb i innych wodnych
żyjątek. Irlandczycy uwielbiają układać piosenki na temat
swojego jedzenia, a chyba najbardziej znaną z nich jest „Molly
Malone” o ślicznej sprzedawczyni owoców morza, której towar
jest „żywy, ju-hu!” (alive, alive, oh!). Molly ma nawet swój
własny pomnik przy głównej ulicy Dublina, Grafton Street, nazywany
żartobliwie „The Trollop With The Scallop” (w wolnym
tłumaczeniu: „Cizia z rybą” :)).
Aby spróbować
najświeższych owoców morza, wybraliśmy się do urokliwej
nadmorskiej miejscowości Howth, do której z centrum Dublina można
dotrzeć podmiejską kolejką DART w niecałe pół godziny.
Wygłodniali po spacerze po molo postanowiliśmy zjeść półmisek
owoców morza dla dwojga w polecanej nam restauracji Deep. Ponieważ
jednak było to słoneczne, niedzielne popołudnie, okazało się, że
nie tylko wpadliśmy na ten pomysł, i w Deep nie było już żadnych
wolnych stolików. Zrezygnowani poszliśmy do sąsiedniego lokalu –
Brass Monkey, gdzie z braku miejsca musieliśmy siedzieć przy barze.
Mam dość mieszane
uczucia co do Brass Monkey. Niektóre potrawy były bardzo smaczne,
zwłaszcza bogata, rybna zupa chowder (6,50 euro), ale niektóre
wręcz niejadalne, jak okrutnie kwaśna zupa tajska (5,50 euro).
Także półmisek owoców morza był nierówny (40 euro) – smażone
kalmary oraz łosoś z grilla były świeże i dobrze doprawione,
podczas gdy ryba w panierce nie miała w ogóle smaku. Obsługa była
przesympatyczna, ale próbowała nas oszukać na 1,50 euro. Niby nie
jest to majątek, a po zwróceniu mu uwagi, kelner bardzo nas
przepraszał za pomyłkę, jednak niesmak pozostał. ;)
Na szczęście puby w
Dublinie okazały się tak świetne, jak się spodziewałam, a może
nawet lepsze. Żeby schronić się przed deszczem, weszliśmy do
przytulnego Peter's Pub niedaleko parku St Stephen's Green.
Poprosiliśmy przemiłego barmana o coś na rozgrzewkę, a on podał
nam gorący cider (cydr) z cynamonem i goździkami (3,90 euro) oraz
kawę po irlandzku (z whisky) ozdobioną trójlistną koniczynką,
która jest symbolem Irlandii. (7,00 euro). Oba napoje były
przepyszne i rzeczywiście bardzo rozgrzewające. To, co mnie
zaskoczyło w Peter's Pub, to fakt, że jest to miejsce spotkań dla
każdego: od rodzin z dziećmi, przez turystów takich jak my, po
osoby w starszym wieku, które nie ustępowały w zabawie (i piciu
;)) młodszej klienteli.
Nasza druga wyprawa do
pubu miała na celu degustację słynnych irlandzkich piw. Jadąc z
lotniska na początku naszego weekendu, zwierzyłam się
taksówkarzowi, że nie przepadam za piwem Guinness. Taksówkarz dał
mi wtedy dwie rady. Po pierwsze Guinness nie lubi podróżować, więc
najlepiej pić go jak najbliżej jego miejsca powstania, czyli
dublińskiego browaru Guinness Brewery. Po drugie, jeżeli nie lubię
gorzkiego posmaku, mogę poprosić barmana o dolanie soku
porzeczkowego, który zabije goryczkę. Ta druga rada odnosi się
niestety tylko do kobiet, ponieważ zdaniem taksówkarza picie piwa z
sokiem jest niemęskie. ;)
Gdy wybraliśmy się na
wieczorny wypad do pubu O'Neills przy Trinity College z muzyką na żywo, okazało się
taksówkarz miał całkowitą rację. Guinness smakuje znacznie
lepiej w Dublinie niż w Krakowie, a z sokiem porzeczkowym jest już
zupełnie obłędny. Spróbowaliśmy też lokalnego jasnego ale o
wdzięcznej nazwie Galway Hooker (5,60 euro), a ja nie mogłam się oprzeć
gorącej czekoladzie ze śmietankowym likierem Baileys i marshmallows
(słodkimi piankami) do posypki. Mniam! :)
Po takim świetnym
weekendzie z przepysznym jedzeniem i piciem nie chciało nam się
wracać do śnieżnego Krakowa. Niestety obowiązki wzywały, więc
następnego dnia wsiedliśmy do samolotu powrotnego, zabierając ze
sobą na pocieszenie pięć opakowań irlandzkiego sera cheddar i
planując już zakup likieru Baileys. Slàinte! :)
Co dobrego można zjeść
i wypić w Dublinie? To była moja pierwsza myśl, gdy zaczynałam
się przygotowywać do naszego weekendu w Irlandii. Oczywiście nasz
wyjazd obfitował także w bardziej kulturalne atrakcje: oglądanie
obrazów Starych Mistrzów w National Gallery of Ireland, zwiedzanie
Trinity College czy spektakl na podstawie mojej ukochanej książki
„Duma i uprzedzenie” Jane Austen w Gate Theatre. Jednak aspekt
kulinarny był dla mnie niemniej ważny. Dlatego z pomocą mojej
przyjaciółki Kasi, u której się zatrzymaliśmy, oraz czytelnika mojego
bloga z Irlandii, Gary'ego, przygotowałam dla Was
krótkie podsumowanie najciekawszych dublińskich przysmaków.
Typowe potrawy irlandzkie
składają się głównie z ziemniaków, mięsa oraz warzyw, więc są dość tłuste i sycące. Nasz pierwszy irlandzki
obiad zjedliśmy w Quays Irish Restaurant w tętniącej życiem
dzielnicy Temple Bar. Trafiliśmy tam trochę przez przypadek, ale
okazało się, że był to świetny wybór: przytulny wystrój,
smaczne jedzenie i bardzo miła obsługa. W ogóle wszyscy
Irlandczycy, których spotkaliśmy, byli niezmiernie sympatyczni i
serdeczni. :)
Postanowiliśmy spróbować
Beef and Guinness stew czyli potrawki z wołowiny, warzyw i
irlandzkiego skarbu narodowego - piwa Guinness (10,95 euro w ramach menu
dnia). Gęsty i aromatyczny stew był idealnym daniem na deszczową
pogodę, jaką przywitał nas Dublin.
Ja koniecznie chciałam
spróbować boxty, czyli irlandzkich placków ziemniaczanych podanych
tu ze świeżymi warzywami i smacznym sosem (6,95 euro). Boxty okazał
się przepyszny – podobało mi się połączenie maślano-kremowego
purée ziemniaczanego, mięsnych kawałków bekonu i chrupiącej
panierki z bułki tartej i mąki owsianej. Moim zdaniem była to
najlepsza potrawa całego wyjazdu.
Niestety ryba z frytkami
(fish and chips), którą wzięłam jako danie główne, nie była
najlepszym wyborem (10,95 euro w ramach menu dnia). Frytki były bardzo
smaczne, ale w połączeniu z rybą smażoną na głębokim tłuszczu
stały się bardzo ciężkostrawne. Ryba była tak tłusta, że
wreszcie zrozumiałam, dlaczego Brytyjczycy jedzą ją w gazecie – papier wchłania część oleju, dzięki czemu ta bomba
cholesterolowa staje się bardziej jadalna. W końcu udało mi się
zjeść tylko frytki i to polewając je ogromną ilością keczupu.
No cóż, może to była kara za to, że zamówiłam angielskie danie
w kraju, który za Anglikami nie przepada? :)
Ogólnie nasze pierwsze wrażenia z kuchni irlandzkiej były bardzo pozytywne, choć na inne specjały, jak black pudding (kiełbasa z krwi, coś w rodzaju naszej
kaszanki) czy cynaderki (duszone nerki), już jakoś już nie
mieliśmy apetytu. ;)
Mieliśmy za to wielką
ochotę na świeże owoce morza oraz oczywiście na piwo w
tradycyjnym irlandzkim pubie. Jeżeli więc chcecie przeczytać o naszych restauracyjnych przygodach w
urokliwym miasteczku Howth, a także o tym, jakie trunki polecał nam
prawdziwy irlandzki taksówkarz, zapraszam na bloga już
jutro! :)
Pamiętacie, jak narzekałam, że mam bardzo pracowity grudzień? Chyba wtedy jeszcze nie wiedziałam, co
mnie czeka w styczniu: kończenie zaległych projektów
tłumaczeniowych i rozpoczęcie nowych, opieka nad moją pięcioletnią
siostrzenicą, Małą Mi, pieczenie pierniczków, których nie
zdążyłam zrobić przed Świętami, a do tego jeszcze wyjazd do
Dublina. A mówi się, że na początku roku nigdy nic się nie
dzieje... Na szczęście teraz już mam więcej czasu i w następnych
tygodniach planuję sporo nowych rzeczy na blogu.
Frans Snyders, A Banquet-piece, late 1620s
1. Zaczęłam od zmiany
tła, które teraz wydaje mi się bardziej czytelne. Co o nim
sądzicie? Dla przypomnienia tak wyglądała stara wersja:
2. Oprócz kilku
zaległych recenzji z bardzo fajnych restauracji (m. in. Zazie), na
blogu pojawi się niedługo krótka relacja o moim weekendzie
kulinarno-kulturalnym w Dublinie. Czy wiecie, z czego słynie
irlandzka kuchnia? Co zrobić, żeby piwo guinness nie miało
gorzkawego posmaku? Gdzie można zjeść najświeższe owoce morza?
Odpowiedzi na te pytania pojawią się już w ten weekend. :)
3. Żeby nie tracić
dobrego humoru, w najbliższą niedzielę (26.01.2014) w Forum Przestrzenie
odbędzie się karnawałowa odsłona mojego ulubionego krakowskiego
festiwalu Najedzeni Fest! O tym, jak było na jesiennej edycji
możecie poczytać tutaj. Wybieracie się?
4. Tak jak zapowiadałam, w nowym roku mam zamiar poszerzyć mojego bloga o kącik
kulinarno-kulturalny. Będę w nim pisać o moich ulubionych
książkach, obrazach i filmach, w których pojawia się ciekawy
motyw jedzenia. Mam już sporo pomysłów, ale jeżeli coś Was
szczególnie interesuje, to dajcie znać, chętnie się Wami
zainspiruję. :)
Pieter Brueghel the Younger, Peasant Wedding, 1620
PS. Zdjęcia obrazów zrobiłam w National Gallery of Ireland w Dublinie.