Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wino. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wino. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 6 listopada 2014

ZA GOTYCKĄ FASADĄ – SPOTKANIE Z SIMONEM TAXACHEREM W HOTELU COPERNICUS (KRAKÓW)


Kilka lat temu natknęłam się w gazecie na artykuł o krakowskim Hotelu Copernicus. Z artykułu zapamiętałam tylko dwie rzeczy: historyczny rodowód hotelu oraz widok na Wawel rozpościerający się z tarasów na dachu. Hotel często gości różne sławy przybywające do Krakowa (m. in. mojego ulubionego aktora Benedicta Cumberbatcha), ale ponieważ ja do ich grona stanowczo się nie zaliczam, do tej pory pozostawały mi tylko spacery urokliwą ulicą Kanoniczą i zastanawianie się, co kryje się za imponującą gotycką fasadą.


Jednak ku mojej wielkiej radości kilka tygodni temu dostałam maila z zaproszeniem na „drobne przekąski” oraz konferencję prasową ze słynnym austriackim szefem kuchni Simonem Taxacherem, która miała odbyć się właśnie w Hotelu Copernicus. Jak możecie się domyślić, nie mogłam przepuścić takiej okazji.


Spotkanie odbyło się 17 października 2014 r. w ramach prestiżowego festiwalu Gourmet Relais & Châteaux, którego zwieńczeniem w tym roku była siedmiodaniowa kolacja przygotowana przez obsypanego nagrodami (m. in. dwoma gwiazdkami Michelin) Simona Taxachera, właściciela alpejskiego hotelu i restauracji Rosengarten w Tyrolu.


A oto kilka ciekawostek, które zapamiętałam z rozmowy toczącej się przy masywnym, drewnianym stole w hotelowej restauracji.

  • Simon Taxacher stara się łączyć tyrolskie produkty regionalne ze składnikami z innych krajów tak, aby jego kuchnia nie stała się zbyt monotonna
  • przywiązuje bardzo dużą wagę do wyglądu i struktury swoich potraw, a także do zastawy, na której są serwowane
  • ponieważ na co dzień pracuje nawet po 16 godzin dziennie, w domu przygotowuje tylko proste, niezbyt czasochłonne dania
  • zmienia menu pod koniec sezonu narciarskiego, gdy w restauracji robi się spokojniej
  • bardzo ceni sobie pracę zespołową i bardzo chwali sobie swoich współpracowników
  • choć cieszą go liczne nagrody i wyrazy uznania, zawsze przygotowuje swoje potrawy z myślą o gościach odwiedzających jego hotel, a nie krytykach kulinarnych

„Drobne przekąski”, o których wspominał mail, okazały się w rzeczywistości trzema z siedmiu dań z menu przygotowanego na festiwalową kolację. Jedzenie było nie tylko pyszne, ale też pięknie podane. Niektóre z potraw przypominały wręcz małe dzieła sztuki. Odpowiednie, austriackie wina dobrał sommelier Andreas Katona. A oto, co jedliśmy:


Buraki starym sposobem, rokitnik, twarożek


Jak wyjaśnił pan Taxacher, są to niewielkie buraczki uprawiane tradycyjną metodą w Tyrolu. Podano je z twarogiem górskim, rokitnikiem i bezą z soku z buraka. Wszystkie składniki świetnie się ze sobą komponowały, jednak moim faworytem został pyszny, kremowy twarożek z alpejskiego mleka przygotowywany własnoręcznie przez szefa kuchni i jego zespół. Do buraczków podano austriackie wino 2012 Grüner Veltliner o korzennej nucie z wyczuwalnym posmakiem czarnego pieprzu.

Policzek cielęcy słód daktylowy, topinambur


Ponoć policzek wołowy stosunkowo rzadko pojawia się w restauracjach, ponieważ wykorzystywany jest przez weterynarzy do badania stanu zdrowia ubitego zwierzęcia. Tak więc szef kuchni musi współpracować z weterynarzem, który przy badaniu nie naruszy struktury tkanki. Ponieważ nie jem mięsa, nie mogłam niestety ocenić smaku zaserwowanego nam policzka, ale siedząca obok mnie Ada z Pora coś zjeść bardzo chwaliła jego smak i rozpływającą się w ustach konsystencję. Ja za to z przyjemnością wyjadłam sos daktylowy i wszystkie dodatki, zwłaszcza topinambur – tradycyjne, choć dziś zapomniane warzywo, które powoli wraca do kulinarnych łask. Choć z reguły nie przepadam za czerwonymi winami, zachwyciło mnie serwowanej do tej potrawy pinot noir (rocznik 2009) z niewielkiej austriackiej winnicy. To było zdecydowanie jedno z najlepszych win, jakie w życiu piłam. :)

Ogród: śliwki, nitro-czekolada, gin tonic


A na deser zjedliśmy nitro-czekoladę, czyli czekoladę spienioną ciekłym azotem, której strukturą przypominała coś między lodami a ptasim mleczkiem. Czekolada była podawana z pysznym sosem śliwkowym, pianką z ginu i toniku (spienionych w syfonie) oraz świeżymi koniczynkami. Deserowe różowe wino Rosenmuskateller miało przyjemny posmak róży, choć mi wydało się już nieco za słodkie.


Całe spotkanie przebiegło w bardzo sympatycznej atmosferze. Wyszłam z niego bogatsza o nowe wrażenia kulinarne, nowe znajomości i paczuszkę z tyrolskimi przysmakami (m. in. moim ukochanym sokiem z czarnego bzu). A teraz nareszcie wiem, co kryje się za gotycką fasadą Hotelu Copernicus i przyznam szczerze, że rzeczywistość znacznie przewyższyła moje (i tak już wysokie) oczekiwania. :)


PS. Chciałam bardzo podziękować właścicielom i pracownikom Copernicusa za zaproszenie, profesjonalną organizację spotkania oraz serdeczne przyjęcie. A szczególne podziękowania należą się panu Simonowi Taxacherowi i całemu jego zespołowi za przygotowanie dla nas przepysznych potraw oraz podzielenie się z nami swoją kulinarną wiedzą.


Adres: Hotel Copernicus, ul. Kanonicza 16, Kraków (Stare Miasto)

Adres: Hotel Restauracja Spa Rosengarten,
Aschauerstrasse 46, 6365 Kirchberg, Tyrol, Austria


Festiwal Gourmet Relais & Châteaux: www.gourmetfestival.pl


środa, 12 lutego 2014

NAJLEPSZE FRANCUSKIE RESTAURACJE W KRAKOWIE


Z jakim krajem kojarzy Wam się miłość? Mi z Francją: francuską kulturą, językiem i przede wszystkim jedzeniem. Dlatego z okazji nadchodzących Walentynek przygotowałam dla Was mój subiektywny ranking francuskich restauracji w Krakowie. Po kliknieciu na podtytuły będziecie mogli przeczytać pełną recenzję każdej z restauracji. Cracovie, je t'aime! :)



Plusy: urokliwe wnętrze w stylu filmu „Amelia”, smaczna, darmowa przegryzka przed posiłkiem, pyszna zupa cebulowa
Minusy: specyficzna obsługa, smażone ślimaki ociekające tłuszczem

adres: ul. Józefińska 2, Kraków (Podgórze)



Plusy: smaczne sezonowe sałatki, pyszny fondant au chocolat (ciastko z płynną czekoladą w środku), sklepik z francuskimi produktami na miejscu
Minusy: niezbyt przytulne wnętrze, małe porcje, słaba kawa

Adres: ul. św. Tomasza 25, Kraków (Stare Miasto)



Plusy: śniadanie serwowane aż do północy, pyszne kanapki, wyśmienita kawa
Minusy: mało chrupkie pieczywo w croque-monsieur, potrafi być tam tłoczno

Adres: Plac Szczepański, Kraków




Plusy: przepyszne foie gras, miła obsługa, bardzo dobre tarty
Minusy: niezbyt wygodne krzesła, dość przeciętna zupa cebulowa

Adres: ul. Józefa 34, Kraków (Kazimierz)
Strona www: www.zaziebistro.pl

Pamiętajcie tylko, że te wszystkie restauracje są zawsze bardzo oblegane, więc radzę Wam zrobić wcześniejszą rezerwację stolika, szczególnie w Walentynki! :)



A dla tych, którzy zostają w ten wieczór w domu, polecam obejrzenie mojego ukochanego filmu „Amelia” oraz przeczytanie artykułu o jedzeniu w filmie: FILM AMELIA - JAK JEDZENIE ŁĄCZY DOBRYCH LUDZI.


I jeszcze na deser jedna z moich ulubionych francuskich piosenek o miłości. Nie jest to jednak ani Edith Piaf, ani nawet Jacques Brel (chociaż ich też uwielbiam) - tylko dość kontrowersyjna Carla Bruni. Oceńcie sami! :)






niedziela, 9 lutego 2014

ZAKŁADKA (KRAKÓW) – FRANCUSKI SZYK KONTRA TŁUSTE ŚLIMAKI


Francuska restauracja Zakładka food & wine zgodnie ze swoją nazwą znajduje się za kładką. A dokładnie za Kładką Bernatką (tak, tak, wiem, że to Kładka Ojca Bernatka, ale to się już tak dobrze nie rymuje :)) łączącą krakowski Kazimierz z Podgórzem.


Na początku Zakładka zachwyciła mnie stylowym wnętrzem przypominającym mój ukochany film, „Amelia” (o którym pisałam tutaj): czerwone skórzane kanapy, gramofon na parapecie, figurki psów i świnek porozstawiane na półkach, czarno-białe zdjęcia francuskich gwiazd wiszące na ścianach. Ogólnie jest dość elegancko, ale przytulnie. A do tego gwarno, bo znalezienie wolnego stolika bez wcześniejszej rezerwacji graniczy z cudem.


Czekając na nasze dania, dostałyśmy niespodziewanie całkiem sycącą i smaczną przegryzkę: kilka małych kawałków pieczywa, w tym ciepłą bułeczkę, kawałek pasztetu i pastę z czarnych oliwek żartobliwie podane w kieliszku od jajka.


Później postawiono przed nami ogromne talerze zupy. Moja zupa cebulowa (9 zł) była bardzo smaczna, gęsta i dobrze doprawiona (zdecydowanie lepsza niż w Zazie). Natomiast krem z grzybów zamówiony przez moją koleżankę, Mi (12 zł) był rzeczywiście bardzo grzybowy i aromatyczny, ale komuś chyba sypnęło się trochę za dużo soli...

Po przegryzce i sycących zupach byłyśmy już zupełnie najedzone i dość zadowolone z naszej wizyty, bo - nie licząc przesolonej zupy grzybowej - wszystko do tej pory było bardzo dobre. Niestety od tego momentu wszystko zaczęło się psuć.


Po pierwsze ślimaki. Ponieważ ani ja, ani Mi nie byłyśmy zbyt głodne, postanowiłyśmy wziąć jedną porcję na spółkę, tylko na spróbowanie. Wydawało nam się, że jasno zakomunikowałyśmy to kelnerce, dlatego byłyśmy zdziwione (tym razem niezbyt pozytywnie), gdy przed każdą z nas wylądował duży talerz ze ślimakami (każdy za 28 zł). Gdy natychmiast grzecznie zwróciłyśmy uwagę na zaistniałą pomyłkę, kelnerka odburknęła, że dwa razy powtarzała nasze zamówienie i że na pewno bez problemu zjemy dwie porcje ślimaków. Nie chcąc robić sceny, zakończyłyśmy dyskusję i zaczęłyśmy jeść.


Ślimaki były podane na przemyślnym talerzu z małymi wgłębieniami, który prezentował się bardzo dekoracyjnie. Ale to jedyna pozytywna rzecz, jaką mogę o nich powiedzieć. Ślimaki nie dość, że były usmażone, to jeszcze pływały w tłuszczu, który zdaniem kelnerki był „masełkiem” z ziołami, ale dla mnie smakował bardziej jak zwykły olej. Nie mam więc pojęcia, jak smakowały same ślimaki, bo smak i konsystencja tłuszczu skutecznie zabiły wszelkie inne doznania sensualne.


Po drugie obsługa. Przez pierwszą część posiłku (do ślimaków) kelnerka była bardzo miła, jednak potem zaczęła się robić trochę zbyt... obcesowa, dosłownie zaglądając mi w talerz i komentując, czy wszystko zjadłam. Myślę, że istnieje cienka linia między bezpośredniością a nietaktem i że osoba nas obsługująca była bardzo bliska jej przekroczenia.


Tak więc mam bardzo mieszane odczucia co do Zakładki. Z jednej strony urokliwe wnętrze, duże porcje, smaczna zupa cebulowa, a z drugiej - niezbyt miła obsługa i ociekające tłuszczem ślimaki. Sama nie wiem, co mam o tym myśleć. A co Wy sądzicie o tej restauracji?



adres: ul. Józefińska 2, Kraków (Podgórze)

niedziela, 2 lutego 2014

ZAZIE BISTRO – MAGIA FRANCUSKIEGO JEDZENIA


O Zazie, francuskim bistro na krakowskim Kazimierzu, słyszałam wielokrotnie od moich znajomych, którzy niezależnie od siebie gorąco mi je polecali. Co ciekawe, wszyscy trzej znajomi mieli na imię Michał. Czyżby Zazie było jakimś tajnym miejscem spotkań Michałów lubiących francuską kuchnię? ;)


Po tych wszystkich pochwałach, jakie padły z ust trzech Michałów, spodziewałam się czegoś naprawdę niesamowitego, dlatego poczułam się lekko rozczarowana, że wnętrze jest tak... zwyczajne. Co prawda na ścianie znajduje się czarno-biała fototapeta z widokiem na Wieżę Eiffla, a przy drzwiach wiodących do piwnicy stoi żeliwna latarnia rodem z Narnii, jednak całość jakoś mnie nie zachwyciła, a metalowe krzesełka były wyjątkowo niewygodne. Na szczęście miła obsługa i pyszne jedzenie zrekompensowały mi wszelkie braki w estetyce i wygodzie.

Gdy zobaczyłam obszerną kartę dań, nie wiedziałam, na co się zdecydować. Kusiły mnie zwłaszcza ślimaki po burgundzku, na które na pewno będę musiała tu wrócić. Ostatecznie zdecydowałam się jednak na delikatne foie gras (tłustą gęsią wątróbkę) z plackiem z batatów (słodkich ziemniaków) podawane na carpaccio z kalarepy w porto (22 zł). Miałam pewne obawy co do tego zestawu, ale okazało się, że to niecodzienne połączenie składników było wyjątkowo smakowite. Myślę, że tylko bardzo utalentowany (i odważny) szef kuchni mógł sobie pozwolić na taki kulinarny eksperyment. Chapeau bas! :)


Zazwyczaj, gdy widzę gdzieś w menu francuską zupę cebulową, nie mogę się powstrzymać, żeby jej nie zamówić. Nie inaczej było i tym razem. Zupa w Zazie (9 zł) była dość smaczna, choć niestety daleko jej do tej, którą jadłam w La Taverne de l'Arbre Sec w Paryżu.


Moja koleżanka, Gosia, jadła bardzo dobrą tartę alzacką z boczkiem, brie, jabłkiem i czerwoną cebulą (11 zł / kawałek). A na deser wzięłyśmy na spółkę gruszkę gotowaną w białym winie z sosem migdałowym (11 zł). Sos był przepyszny i krył w sobie całe migdały (uwaga na zęby!), jednak sama gruszka była tak słodka i wygotowana, że straciła cały naturalny aromat. A szkoda, bo to danie ma ogromny potencjał.


Wystrój Zazie wydaje mi się tak neutralny, a jedzenie tak pyszne, że jest to idealna restauracja na praktycznie każdą okazję: od rodzinnego obiadu z dziećmi i psem, przez spotkanie ze znajomymi, po romantyczną randkę. Radzę tylko zrobić wcześniejszą rezerwację, bo często wszystkie stoliki są już zajęte. Jednak biorąc pod uwagę jakość ich francuskiego jedzenia, wcale się temu nie dziwię. :)

Adres: ul. Józefa 34, Kraków (Kazimierz)
Strona www: www.zaziebistro.pl


PS. A na deser francuska piosenkarka Zaz, której imię zawsze kojarzy mi się z Zazie. ;)


niedziela, 8 grudnia 2013

LA PETITE FRANCE – PRAWIE JAK W PARYŻU


Po wizycie w Charlotte postanowiłam przetestować także inne francuskie knajpki w Krakowie. Zaczęłam od bistro La Petite France, które nie tylko z nazwy kojarzy mi się z naszym tegorocznym wyjazdem do Francji. Spędziliśmy wtedy ponad tydzień w Paryżu, zwiedzając wszystkie najważniejsze atrakcje typu Wersal czy Luwr, jednak najmilej wspominamy spacery po urokliwej artystycznej dzielnicy Saint-Germain-des-Prés, po której oprowadzał nas zaprzyjaźniony Francuz. W małych bistro na chodnikach wąskich uliczek siedzieli lekko zblazowani paryżanie, popijając espresso z miniaturowych filiżanek i podjadając od niechcenia francuskie przysmaki.


Tak właśnie się poczułam, gdy po powrocie do Krakowa wybraliśmy się do La Petite France, znajdującej się w stosunkowo spokojnej części ulicy św. Tomasza. Wnętrze jest bardzo minimalistyczne: ozdabiają je jedynie czarno-białe zdjęcia paryskich bistro oraz smakowicie wyeksponowane francuskie sery i przetwory. Za to przy ładnej pogodzie można usiąść przy stolikach na zewnątrz i poczuć się prawie jak w Paryżu (o ile oczywiście nie zaczepi nas jakiś swojski menel ;)).


W zmieniającym się sezonowo menu znajdują się typowo francuskie potrawy przygotowane w przeważającej mierze z oryginalnych francuskich składników. Nam najbardziej posmakowała saszetka z niebieskim serem fourme d'ambert, gruszką i bukietem sałat (17 zł) oraz sałatka z kozim serem, rukolą i malinami polana octem malinowym (21 zł). W ogóle bardzo lubię połączenie ostrych serów i słodkich owoców, zwłaszcza gdy składniki są świeże i aromatyczne. Kolację popijaliśmy białym winem muscadet (8 zł /kieliszek) oraz czerwonym bordeaux (12 zł /kieliszek).


Desery również były bardzo apetyczne (ok. 8-12 zł). Zestaw kawa + 3 małe porcje deserów pozwala spróbować obłędnej tarty cytrynowej, ciasta czekoladowego oraz niewielkiej kokilki crème brûlée. Szkoda tylko, że sama kawa nie była zbyt smaczna. A jeżeli lubicie czekoladę, nie możecie przegapić fondant au chocolat podawanego na ciepło z lodami waniliowymi (12 zł). Jest to ciasto, które ma chyba najwięcej czekolady w czekoladzie, bo kiedy przebijecie się już przez mocno kakaową skórkę, w środku czeka Was niespodzianka – gęsta, roztopiona czekolada, od której fondant wziął swoją nazwę. Uwielbiam ten deser, a wersja podawana w La Petite France należała do jednej z najlepszych, jakie jadłam.


Na miejscu jest też sklepik, w którym można kupić różne francuskie specjały. Mi bardzo posmakował dość słodki krem z kasztanów (crème de marrons) popularnej we Francji firmy Bonne Maman (czyli dobra mamusia), którym można smarować chleb lub naleśniki. Niestety, jak to bywa z markowymi produktami, ceny nie należą do najniższych...


Porcje w La Petite France są dość niewielkie, więc jest to raczej opcja na lekki lunch lub kolację niż na obfity obiad. Choć wnętrze nie jest szczególnie przytulne, myślę, że jakość jedzenia rekompensuje inne braki. Na pewno będę tu wracać, gdy ogarnie mnie tęsknota za Francją, Paryżem i mocno czekoladowymi deserami. :)

PS. Na górze strony pojawiły się kolejne zakładki. Mam nadzieję, że pomogą Wam się poruszać po moim blogu. :)



Adres: ul. św. Tomasza 25, Kraków (Stare Miasto)
Strona www: www.lapetitefrance.pl oraz facebook

sobota, 9 listopada 2013

MOO MOO STEAK AND BURGER – MOJE PIERWSZE WARSZTATY BURGERA


Przyznam Wam się do czegoś - nie lubię czerwonego mięsa. Jeżeli chcę napisać recenzję jakiejś restauracji, dzielimy się z Mężem zadaniami: ja zamawiam drób, ryby albo danie wegetariańskie, a on – wołowinę, wieprzowinę lub dziczyznę. Nic więc dziwnego, że z pewnym niepokojem myślałam o warsztatach robienia burgerów zorganizowanych przez Moo Moo Steak & Burger Club, które odbyły się w ten wtorek. Na szczęście okazało się, że moje obawy były zupełnie bezpodstawne.


Zaczęło się od krótkiego wykładu na temat historii tej potrawy oraz opowieści szefa kuchni o tym, jak stworzyć idealnego burgera. Choć szef kuchni bardzo plastycznie gestykulował, formując w powietrzu niewidzialne kotlety, zabrakło mi trochę części pokazowej. Myślę, że bardzo fajnie byłoby zobaczyć kucharza w akcji, robiącego małe kulinarne show dla swojej publiczności.


Druga część spotkania była znacznie bardziej smakowita. Dostaliśmy do spróbowania (niestety tylko po pół...) firmowego burgera Moo Moo, który oprócz obowiązkowej bułki i mięsa składał się z sałaty, pomidora, karmelizowanej cebuli, sera camembert i gruszki. Okazało się, że połączenie smaku słodkiej cebulki, kremowego camemberta i mojej ukochanej gruszki, jest absolutnie obłędne. Dzięki tym dodatkom oraz świetnie przygotowanemu mięsu zapomniałam, że przecież tak naprawdę wcale nie przepadam za wołowiną. ;)


Po jedzeniu przyszła pora na picie, czyli prezentację sommeliera z Domu Wina, pana Michała Stępnia, na temat win z Urugwaju. Pan Michał, którego miałyśmy już przyjemność poznać podczas Najedzeni Fest!, był jak zwykle bardzo sympatyczny i profesjonalny. Z pasją opowiadał nam o Urugwaju - zaskakująco czystym kraju, w którym kwitnie kultura robienia i picia wina. Prezentację przeplatała degustacja pięciu różnych urugwajskich win, a z każdym kieliszkiem atmosfera na sali robiła się coraz bardziej szampańska.


Później nastąpiła część praktyczna warsztatów, czyli robienie - a raczej składanie z przygotowanych półproduktów - własnych burgerów. Tym razem była to dość nietypowa odsłona tej potrawy, czyli tegoroczny nowojorski hit – rice burger, połączenie tradycyjnego kotleta ze specjalnie uformowanym ryżem do sushi oraz japońskimi dodatkami.


Pod okiem kucharzy z Zen Sushi Bar komponowaliśmy nasze własne wersje tej potrawy, jednak efekt końcowy mojej pracy mnie nie zachwycił. Myślę, że duże znaczenie mógł mieć fakt, że zanim każdy z nas dostał składniki i zastanowił się, jak je skomponować, kotlety zdążyły już trochę ostygnąć i stały się mniej apetyczne. Poza tym połączenie delikatnego ryżu do sushi oraz mocno mięsnej wołowiny nie do końca mnie przekonało. Jedna z dziewczyn przy moim stole zażartowała nawet, że teraz trzeba tylko owinąć rice burgera algami nori i powstanie japońsko-amerykański gołąbek. ;)


Po eksperymentach z ryżem przyszedł czas na eksperymenty z makaronem. Tym razem w rolę bułki wcielił się spojony ze sobą makaron, który smakował, jak gdyby był podsmażany na maśle. Zjadłam go ze smakiem, nie dodając już ani mięsa, ani dodatków, zagryzając tylko pyszną gruszką nashi (zwanej również gruszką chińską lub gruszką azjatycką). Jak widzicie, gruszka pasuje do wszystkiego. ;)


Ogólnie warsztaty bardzo mi się podobały, chociaż były trochę mniej praktyczne, niż się spodziewałam. Panowała na nich świetna atmosfera (szczególnie radosna po degustacji win ;)), poznałam bardzo sympatycznych ludzi (pozdrowienia dla Ani i Kamila z Jedzenie jest piękne oraz dla Krakowskich Makaroniarzy), a także dowiedziałam się sporo o burgerach i winach. Dzięki nieocenionej Gosi z Kraków gotuje, która załatwiła nam „bloggerskie” wejściówki, mogłam uczestniczyć w warsztatach za darmo, ale myślę, że nawet zapłacenie 50 zł za 3 godziny pysznego jedzenia i picia jest warte swojej ceny. No i dowiedziałam się też, że tak naprawdę wołowina może być bardzo dobra, wystarczy ją tylko odpowiednio przygotować. :)

Adres: ul. Świętego Krzyża 15, Kraków (Stare Miasto)
Strona www: www.facebook.com/MooMooSteakBurgerClub



niedziela, 3 listopada 2013

RESTAURACJA W WILLI DECJUSZA - WYTWORNIE I RENESANSOWO



Jeżeli szukacie miejsca na wyjątkową okazję, to polecam Wam Restaurację w Willi Decjusza. W renesansowym, wytwornym wnętrzu ozdobionym kopiami Dawnych Mistrzów poczujecie się iście po królewsku. Musicie tylko zaopatrzyć się w trzos złota, bo nawet ze zniżkową Kartą na Plus można tu roztrwonić małą fortunę! :)




Willa Decjusza znajduje się w Woli Justowskiej, jednej z najdroższych willowych dzielnic Krakowa, i została wybudowana przez sekretarza króla Zygmunta Starego, Justa Ludwika Decjusza. Przy jej budowie pracowały takie włoskie sławy jak współtwórcy renesansowej przebudowy Wawelu: Giovanni Cini ze Sieny czy Bernardino Zanobi de Gianotis (wiem, że pewnie większość z Was nigdy o nich nie słyszała, ale czasami wychodzi ze mnie historyk sztuki i nie potrafię się powstrzymać ;)). Willę otacza angielski park krajobrazowy, który stanowi urokliwe miejsce poobiednich przechadzek.



Dzięki imprezie zorganizowanej kilka lat temu przez moją byłą firmę mogłam zobaczyć wyższe kondygnacje willi z ciekawie polichromowanymi stropami (czyli malowanymi drewnianymi sufitami), natomiast sama restauracja mieści się w piwnicach zamienionych w dość luksusowe wnętrza (chociaż brak okien może się niektórym wydać nieco klaustrofobiczny).




Jedzenie jest wyborne, tylko porcje nie należą do największych. Mi posmakowała pierś z kurczaka nadziewana suszonymi pomidorami, z którą świetnie komponował się delikatny sos rozmarynowo-cytrynowy i czarny makaron (39 zł). Czarny makaron zawdzięcza swój oryginalny kolor... atramentowi kałamarnicy i jest zaskakująco smaczny (jeżeli chcecie zrobić swój własny czarny makaron: tu znajdziecie przepis). Szkoda tylko, że - podobnie jak dodatków w innych potrawach - było go stanowczo za mało.




Popularnością przy naszym stoliku cieszyła się również polędwiczka z dzika w sosie czekoladowo-balsamicznym z lekkim ciastem filo i niewielkim gołąbkiem z liści winogron (59 zł). Dla mnie ta potrawa była trochę za ciężka (ale to pewnie dlatego, że ogólnie nie przepadam za dziczyzną), natomiast Mężowi bardzo smakowało kruche i aromatyczne mięso dzika. Nasi znajomi zamówili kaczkę z pieczonym jabłkiem nadziewanym żurawiną i czerwoną blanszowaną kapustą (57 zł) oraz halibuta na grilowanej cukini z ziemniaczkami julienne, czyli smażonymi ziemniakami pokrojonymi w wąskie paseczki (43 zł).





Skusiliśmy się jeszcze na deser: bardzo smaczną i delikatną gruszkę w cieście filo z musem migdałowym (19 zł). Jednak największą sensację wzbudziła tarta z lodami z sera gorgonzola (18 zł). Lody rzeczywiście smakowały jak gorgonzola i były chyba jedną z najdziwniejszych rzeczy, jakie w życiu jadłam. :)




Obsługa w Willi Decjusza jest bardzo dystyngowana, przez co może wydawać się nieco wyniosła. Mi to szczególnie nie przeszkadzało, jednak żałowałam trochę, że nie mam na sobie sukni z krynoliną i kolii z diamentami. ;) Polecam Willę Decjusza na specjalne okazje, takie jak romantyczna randka (np. zaręczynowa), urodziny czy świętowanie innych ważnych wydarzeń. Choć jedzenie i napoje nie należą do najtańszych, myślę, że renesansowa architektura, oryginalne menu i uroczysta atmosfera restauracji są warte swojej ceny. :)



Adres: ul. 28 lipca 1943 roku 17a, Kraków (Wola Justowska)