Pokazywanie postów oznaczonych etykietą podróże. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą podróże. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 6 listopada 2014

ZA GOTYCKĄ FASADĄ – SPOTKANIE Z SIMONEM TAXACHEREM W HOTELU COPERNICUS (KRAKÓW)


Kilka lat temu natknęłam się w gazecie na artykuł o krakowskim Hotelu Copernicus. Z artykułu zapamiętałam tylko dwie rzeczy: historyczny rodowód hotelu oraz widok na Wawel rozpościerający się z tarasów na dachu. Hotel często gości różne sławy przybywające do Krakowa (m. in. mojego ulubionego aktora Benedicta Cumberbatcha), ale ponieważ ja do ich grona stanowczo się nie zaliczam, do tej pory pozostawały mi tylko spacery urokliwą ulicą Kanoniczą i zastanawianie się, co kryje się za imponującą gotycką fasadą.


Jednak ku mojej wielkiej radości kilka tygodni temu dostałam maila z zaproszeniem na „drobne przekąski” oraz konferencję prasową ze słynnym austriackim szefem kuchni Simonem Taxacherem, która miała odbyć się właśnie w Hotelu Copernicus. Jak możecie się domyślić, nie mogłam przepuścić takiej okazji.


Spotkanie odbyło się 17 października 2014 r. w ramach prestiżowego festiwalu Gourmet Relais & Châteaux, którego zwieńczeniem w tym roku była siedmiodaniowa kolacja przygotowana przez obsypanego nagrodami (m. in. dwoma gwiazdkami Michelin) Simona Taxachera, właściciela alpejskiego hotelu i restauracji Rosengarten w Tyrolu.


A oto kilka ciekawostek, które zapamiętałam z rozmowy toczącej się przy masywnym, drewnianym stole w hotelowej restauracji.

  • Simon Taxacher stara się łączyć tyrolskie produkty regionalne ze składnikami z innych krajów tak, aby jego kuchnia nie stała się zbyt monotonna
  • przywiązuje bardzo dużą wagę do wyglądu i struktury swoich potraw, a także do zastawy, na której są serwowane
  • ponieważ na co dzień pracuje nawet po 16 godzin dziennie, w domu przygotowuje tylko proste, niezbyt czasochłonne dania
  • zmienia menu pod koniec sezonu narciarskiego, gdy w restauracji robi się spokojniej
  • bardzo ceni sobie pracę zespołową i bardzo chwali sobie swoich współpracowników
  • choć cieszą go liczne nagrody i wyrazy uznania, zawsze przygotowuje swoje potrawy z myślą o gościach odwiedzających jego hotel, a nie krytykach kulinarnych

„Drobne przekąski”, o których wspominał mail, okazały się w rzeczywistości trzema z siedmiu dań z menu przygotowanego na festiwalową kolację. Jedzenie było nie tylko pyszne, ale też pięknie podane. Niektóre z potraw przypominały wręcz małe dzieła sztuki. Odpowiednie, austriackie wina dobrał sommelier Andreas Katona. A oto, co jedliśmy:


Buraki starym sposobem, rokitnik, twarożek


Jak wyjaśnił pan Taxacher, są to niewielkie buraczki uprawiane tradycyjną metodą w Tyrolu. Podano je z twarogiem górskim, rokitnikiem i bezą z soku z buraka. Wszystkie składniki świetnie się ze sobą komponowały, jednak moim faworytem został pyszny, kremowy twarożek z alpejskiego mleka przygotowywany własnoręcznie przez szefa kuchni i jego zespół. Do buraczków podano austriackie wino 2012 Grüner Veltliner o korzennej nucie z wyczuwalnym posmakiem czarnego pieprzu.

Policzek cielęcy słód daktylowy, topinambur


Ponoć policzek wołowy stosunkowo rzadko pojawia się w restauracjach, ponieważ wykorzystywany jest przez weterynarzy do badania stanu zdrowia ubitego zwierzęcia. Tak więc szef kuchni musi współpracować z weterynarzem, który przy badaniu nie naruszy struktury tkanki. Ponieważ nie jem mięsa, nie mogłam niestety ocenić smaku zaserwowanego nam policzka, ale siedząca obok mnie Ada z Pora coś zjeść bardzo chwaliła jego smak i rozpływającą się w ustach konsystencję. Ja za to z przyjemnością wyjadłam sos daktylowy i wszystkie dodatki, zwłaszcza topinambur – tradycyjne, choć dziś zapomniane warzywo, które powoli wraca do kulinarnych łask. Choć z reguły nie przepadam za czerwonymi winami, zachwyciło mnie serwowanej do tej potrawy pinot noir (rocznik 2009) z niewielkiej austriackiej winnicy. To było zdecydowanie jedno z najlepszych win, jakie w życiu piłam. :)

Ogród: śliwki, nitro-czekolada, gin tonic


A na deser zjedliśmy nitro-czekoladę, czyli czekoladę spienioną ciekłym azotem, której strukturą przypominała coś między lodami a ptasim mleczkiem. Czekolada była podawana z pysznym sosem śliwkowym, pianką z ginu i toniku (spienionych w syfonie) oraz świeżymi koniczynkami. Deserowe różowe wino Rosenmuskateller miało przyjemny posmak róży, choć mi wydało się już nieco za słodkie.


Całe spotkanie przebiegło w bardzo sympatycznej atmosferze. Wyszłam z niego bogatsza o nowe wrażenia kulinarne, nowe znajomości i paczuszkę z tyrolskimi przysmakami (m. in. moim ukochanym sokiem z czarnego bzu). A teraz nareszcie wiem, co kryje się za gotycką fasadą Hotelu Copernicus i przyznam szczerze, że rzeczywistość znacznie przewyższyła moje (i tak już wysokie) oczekiwania. :)


PS. Chciałam bardzo podziękować właścicielom i pracownikom Copernicusa za zaproszenie, profesjonalną organizację spotkania oraz serdeczne przyjęcie. A szczególne podziękowania należą się panu Simonowi Taxacherowi i całemu jego zespołowi za przygotowanie dla nas przepysznych potraw oraz podzielenie się z nami swoją kulinarną wiedzą.


Adres: Hotel Copernicus, ul. Kanonicza 16, Kraków (Stare Miasto)

Adres: Hotel Restauracja Spa Rosengarten,
Aschauerstrasse 46, 6365 Kirchberg, Tyrol, Austria


Festiwal Gourmet Relais & Châteaux: www.gourmetfestival.pl


piątek, 20 czerwca 2014

MOJE RZYMSKIE WAKACJE, CZĘŚĆ 2: LODY CONTRA MLEKO BYKA


Oto druga część mojej opowieści o rzymskich wakacjach. 
Część 1 możecie przeczytać tutaj.


Żadna wizyta we Włoszech nie może się obyć bez zjedzenia prawdziwych włoskich gelati. Wybrałyśmy się więc do polecanej przez wszystkie przewodniki lodziarni Giolitti niedaleko Panteonu. Było to dość turystyczne miejsce, ale smak lodów wart był czekania w długiej, chaotycznej kolejce turystów z całego świata. Panowie za ladą z godnością nakładali wielkie gałki gelati, nie zważając na frenetyczny tłum spragniony lodowej rozkoszy. Lody czekoladowe i pistacjowe (z całymi pistacjami!) były absolutnie genialne. Za to pewnym rozczarowaniem były lody o smaku szampana, chociaż trzeba im przyznać, że rzeczywiście smakowały jak szampan. Tyle tylko że niezbyt smaczny.


Z ciekawszych rzeczy jadłam w Rzymie mozzarella di bufala, czyli ser z mleka bawołów, a nie – jak stwierdziła żartobliwie moja koleżanka – mleka byka. Skusiłam się też na owoc o tajemniczej nazwie nespola, który smakował trochę jak skrzyżowanie moreli z gruszką. Ciekawe, czy można go kupić gdzieś w Polsce?


Wracając do domu samochodem, zatrzymaliśmy się w jakimś toskańskim miasteczku, żeby zrobić zakupy jedzeniowe. Obkupiłam się wtedy włoskimi makaronami, pesto, oliwą i pysznymi toskańskimi ciasteczkami migdałowymi o nazwie cantucci. Cantucci są twarde jak sucharek, więc trzeba je maczać w kawie, herbacie, a najlepiej w toskańskim winie deserowym vin santo. Poniżej zdjęcie cantucci i vin santo zrobione przez moją przyjaciółkę, Jasmine, podczas jej wyjazdu do Pizy.


Ogólnie rzecz biorąc, Rzym zachwycił mnie swoją sztuką, kuchnią i miłą atmosferą. Najbardziej zakochałam się w spokojnej dzielnicy Zatybrze (Trastevere), w której dzieci beztrosko grały w piłkę nożną przed zabytkowym kościołem, włoskie mammy wieszały na sznurkach pranie, a życie toczyło się swoim niespiesznym rytmem.


Choć wiele zabytków poraża swoją wielkością i przepychem, nie czułam w Rzymie takiego zadęcia, jak na przykład w Paryżu. Po wąskich uliczkach spacerują zadowolone z życia psy ze swoimi eleganckimi właścicielami, w starożytnych ruinach mieszkają koty, a Forum Romanum pachnie świeżo skoszonym sianem. W mieście jest dużo zieleni, fontann i kraników z czystą źródlaną wodą, ponoć transportowaną z gór akweduktami.


Jednak nie wszystko w Rzymie było aż tak idealne. Oprócz tłumów kłębiących się przed najważniejszymi zabytkami, w spokojnym zwiedzaniu przeszkadzali mi handlarze obnośni, którzy nieustannie proponowali mi albo okulary słoneczne, albo parasole (w zależności od pogody, która co chwilę drastycznie się zmieniała). Po jakimś czasie zaczęłam się bać, że otworzę lodówkę w hotelu, a z niej wyskoczy handlarz, krzyczący „Ombrello!” i wymachujący mi parasolką przed nosem. :P


Na dodatek przekonałam się, że we Włoszech nie wszystko, co wygląda smacznie, rzeczywiście takie jest. Te pyszne cupcakes, które widzicie na zdjęciu poniżej, to... kule do kąpieli. Na szczęście ich mydlany zapach ostrzegł mnie, zanim zdążyłam ich spróbować. ;)

Lodziarnia Giolitti, Via Uffici del Vicario 40, Rzym, www



PS. O moich innych wojażach kulinarnych możecie przeczytać w zakładce „Podróże” na górze strony. :)

czwartek, 19 czerwca 2014

MOJE RZYMSKIE WAKACJE CZĘŚĆ 1: BAROK CONTRA PIZZA


Zapraszam na pierwszą część moich kulinarno-kulturalnych przygód 
w Rzymie. Część drugą można przeczytać tutaj.


Bardzo lubię Włochy i włoskie jedzenie, ale dopiero w tym roku po raz pierwszy miałam okazję odwiedzić Rzym. Przybyłam, zobaczyłam i... zakochałam się bez pamięci. Rzym okazał się jeszcze piękniejszy i bardziej przyjazny niż się spodziewałam. A oto kilka rzeczy, które odkryłam podczas moich rzymskich wakacji.


W Rzymie mogę żywić się wyłącznie sztuką. Przed wyjazdem miałam ambitne plany odwiedzenia jak największej liczby knajpek i kafejek, ale na miejscu okazało się zwiedzanie barokowych kościołów i placów wciągnęło mnie tak bardzo, że nie czułam wcale głodu. No prawie wcale...


Gdy w końcu udało mi się oderwać od podziwiania artystycznego pojedynku dwóch barokowych gigantów – Berniniego i Borrominiego – z przyjemnością poszłam na sycący włoski obiad w Gallo Matto (dosłownie „Szalony kogut”) w okolicach Bazyliki Santa Maria Maggiore. Wnętrze restauracji wygląda, jakby rzeczywiście zaprojektował je szalony kurak, ale jedzenie było całkiem smaczne.


Ze wszystkich potraw, które pojawiły się na naszym stole, najbardziej smakowały mi moje ravioli z serem ricotta polane sosem serowym. Ponieważ w restauracji panuje naprawdę swobodna, żeby nie powiedzieć familiarna atmosfera, mogłam osobiście pogratulować kunsztu kulinarnego kucharzowi Marco, który siedział przy sąsiednim stoliku ze swoją rodziną i znajomymi, zaśmiewając się w głos i mocno gestykulując. Czy jest coś bardziej stereotypowo włoskiego? :)


W Gallo Matto przekonałam się także na własnej skórze, że Włosi kochają ser i kobiety. A już zwłaszcza kobiety, które lubią ser. Gdy wyznałam kelnerowi: „I love ricotta”, on odparł bez zastanowienia: „And I love you!” Bojąc się kolejnych wyznań, na wszelki wypadek nie przyznałam się mu, że lubię też mozzarellę i pecorino romano. ;)


W Rzymie najbardziej obawiałam się dzikich tłumów turystów. I rzeczywiście tłumy były, ale tylko na głównych szlakach turystycznych. Ludzie niczym lemingi tłoczyli się przed Fontanną di Trevi czy Panteonem, ale wystarczyło zejść w którąś z bocznych uliczek, żeby znaleźć się sam na sam ze sztuką. W jednej z takich uliczek w okolicach Piazza Navona odkryłyśmy Pizzerię Il Corallo.


Moje towarzyszki podróży były zdziwione, że rzymska pizza jest płaska jak naleśnik i nie przypomina za bardzo potraw serwowanych w polskich pizzeriach. Ja jednak wiedziałam, czego mogę się spodziewać, więc z przyjemnością spałaszowałam nawet focaccię, czyli samo ciasto na pizzę bez dodatków, które suto polewałam świeżą oliwą. Wszystkie składniki były bardzo świeże i aromatyczne (po raz pierwszy jadłam karczocha, który mi choć trochę smakował), a obsługa (na zdjęciu poniżej) – przemiła. Ale na szczęście tym razem nikt nie wyznał mi już miłości. ;)

Część druga: link.

Restauracja Gallo Matto, Via Cavour 107, Rzym, Włochy, www
Pizzeria Il Corallo, Via del Corallo 10/11, 00188 Rzym, Włochy, www

sobota, 14 czerwca 2014

RZYM, WARSZAWA, KRAKÓW – WYBREDA W PODRÓŻY

Czekolada w Wenecji
Szczerze mówiąc, nie planowałam aż tak długiej przerwy na blogu. Ale miałam dużo pracy, a potem im dłużej nie pisałam, tym trudniej było mi wrócić do cotygodniowych wpisów. Teraz na szczęście już jestem i poniżej zamieszczam garść informacji o moich kulinarnych podróżach oraz zapowiedzi związanych z blogiem. :)

Motto mieszkańców Rzymu ;)
W kwietniu spędziłam cudny weekend w Rzymie, gdzie żywiłam się sztuką i rzymską pizzą. Pełna relacja już niebawem!

Aleksander Gierymski, W altanie,1882, fragment.
Z podróży mniej egzotycznych pojechałam ostatnio do Warszawy, żeby zobaczyć wystawę prac XIX-wiecznego malarza Aleksandra Gierymskiego i zebrać materiały do artykułu o jedzeniu w sztuce, który ukaże się niedługo w Magazynie Małopolskich Blogerów Kulinarnych: Apetyt.

Café Rue de Paris, Warszawa - zdjęcie zrobione ziemniakiem (czyli moją komórką)
Przy okazji pobytu w Warszawie odkryłam bardzo fajną francuską knajpkę: Café Rue de Paris, która znajduje się tuż obok ogrodów na dachu Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego. Pyszne quiche, smaczne ciasta, bardzo dobra kawa i miła atmosfera - myślę, że będę tam częściej wpadać podczas kolejnych wizyt w stolicy.

Pstrąg w Chochołowym Dworze
Odwiedziłam też kilka restauracji w Krakowie i okolicach, między innymi Zbójców w Pałacu i Chochołowy Dwór, ale niestety żadna z nich nie zachwyciła mnie na tyle, żebym chciała tam wrócić i napisać recenzję...

Wielopole 3, Kraków
Na szczęście moje ulubione knajpki na Kazimierzu, Kolanko No. 6 i Bombonierka, wciąż trzymają poziom, więc mogłam tam bez obaw zaprosić moją wybredną rodzinę z zagranicy. Przy okazji odkryłam też dwie niepozorne, ale bardzo smaczne miejsca: Wielopole 3 i Dobra Kasza Nasza. Ich recenzje pojawią się już niebawem na blogu.

"Sherlock" - serial BBC
Postanowiłam też zacząć pisać więcej artykułów o jedzeniu w kulturze, więc w najbliższym czasie możecie spodziewać się tekstów m. in. o jedzeniu w czasach Jane Austen oraz w moim ulubionym serialu BBC „Sherlock”. Do usłyszenia! :)

Zbójcy w Pałacu, Kraków
PS. Jeżeli chcecie się dowiedzieć, jakie festiwale kulinarne odbędą się tego lata w Krakowie i Małopolsce, zajrzyjcie do nowej zakładki na blogu: Kalendarium - lato 2014. :)

Karczochy w Rzymie



niedziela, 26 stycznia 2014

WEEKEND W DUBLINIE CZĘŚĆ 2: OWOCE MORZA I PUBY

OWOCE MORZA

W kraju wyspiarskim, a szczególnie w Dublinie leżącym u ujścia rzeki Liffey do Morza Irlandzkiego, nie może oczywiście zabraknąć ryb i innych wodnych żyjątek. Irlandczycy uwielbiają układać piosenki na temat swojego jedzenia, a chyba najbardziej znaną z nich jest „Molly Malone” o ślicznej sprzedawczyni owoców morza, której towar jest „żywy, ju-hu!” (alive, alive, oh!). Molly ma nawet swój własny pomnik przy głównej ulicy Dublina, Grafton Street, nazywany żartobliwie „The Trollop With The Scallop” (w wolnym tłumaczeniu: „Cizia z rybą” :)).


Aby spróbować najświeższych owoców morza, wybraliśmy się do urokliwej nadmorskiej miejscowości Howth, do której z centrum Dublina można dotrzeć podmiejską kolejką DART w niecałe pół godziny. Wygłodniali po spacerze po molo postanowiliśmy zjeść półmisek owoców morza dla dwojga w polecanej nam restauracji Deep. Ponieważ jednak było to słoneczne, niedzielne popołudnie, okazało się, że nie tylko wpadliśmy na ten pomysł, i w Deep nie było już żadnych wolnych stolików. Zrezygnowani poszliśmy do sąsiedniego lokalu – Brass Monkey, gdzie z braku miejsca musieliśmy siedzieć przy barze.


Mam dość mieszane uczucia co do Brass Monkey. Niektóre potrawy były bardzo smaczne, zwłaszcza bogata, rybna zupa chowder (6,50 euro), ale niektóre wręcz niejadalne, jak okrutnie kwaśna zupa tajska (5,50 euro). Także półmisek owoców morza był nierówny (40 euro) – smażone kalmary oraz łosoś z grilla były świeże i dobrze doprawione, podczas gdy ryba w panierce nie miała w ogóle smaku. Obsługa była przesympatyczna, ale próbowała nas oszukać na 1,50 euro. Niby nie jest to majątek, a po zwróceniu mu uwagi, kelner bardzo nas przepraszał za pomyłkę, jednak niesmak pozostał. ;)


Brass Monkey
Adres: 12 West Pier, Howth, Dublin
Strona www: www.brassmonkey.ie

PUBY


Na szczęście puby w Dublinie okazały się tak świetne, jak się spodziewałam, a może nawet lepsze. Żeby schronić się przed deszczem, weszliśmy do przytulnego Peter's Pub niedaleko parku St Stephen's Green. Poprosiliśmy przemiłego barmana o coś na rozgrzewkę, a on podał nam gorący cider (cydr) z cynamonem i goździkami (3,90 euro) oraz kawę po irlandzku (z whisky) ozdobioną trójlistną koniczynką, która jest symbolem Irlandii. (7,00 euro). Oba napoje były przepyszne i rzeczywiście bardzo rozgrzewające. To, co mnie zaskoczyło w Peter's Pub, to fakt, że jest to miejsce spotkań dla każdego: od rodzin z dziećmi, przez turystów takich jak my, po osoby w starszym wieku, które nie ustępowały w zabawie (i piciu ;)) młodszej klienteli.

Peter's Pub
Adres: 1 Johnson Place, Dublin 2
Strona www: www.peterspub.ie

IRLANDZKIE PIWA


Nasza druga wyprawa do pubu miała na celu degustację słynnych irlandzkich piw. Jadąc z lotniska na początku naszego weekendu, zwierzyłam się taksówkarzowi, że nie przepadam za piwem Guinness. Taksówkarz dał mi wtedy dwie rady. Po pierwsze Guinness nie lubi podróżować, więc najlepiej pić go jak najbliżej jego miejsca powstania, czyli dublińskiego browaru Guinness Brewery. Po drugie, jeżeli nie lubię gorzkiego posmaku, mogę poprosić barmana o dolanie soku porzeczkowego, który zabije goryczkę. Ta druga rada odnosi się niestety tylko do kobiet, ponieważ zdaniem taksówkarza picie piwa z sokiem jest niemęskie. ;)


Gdy wybraliśmy się na wieczorny wypad do pubu O'Neills przy Trinity College z muzyką na żywo, okazało się taksówkarz miał całkowitą rację. Guinness smakuje znacznie lepiej w Dublinie niż w Krakowie, a z sokiem porzeczkowym jest już zupełnie obłędny. Spróbowaliśmy też lokalnego jasnego ale o wdzięcznej nazwie Galway Hooker (5,60 euro), a ja nie mogłam się oprzeć gorącej czekoladzie ze śmietankowym likierem Baileys i marshmallows (słodkimi piankami) do posypki. Mniam! :)

O'Neills Bar and Restaurant
Adres: 2 Suffolk Street, Dublin 2
Strona www: www.oneillsbar.com


Po takim świetnym weekendzie z przepysznym jedzeniem i piciem nie chciało nam się wracać do śnieżnego Krakowa. Niestety obowiązki wzywały, więc następnego dnia wsiedliśmy do samolotu powrotnego, zabierając ze sobą na pocieszenie pięć opakowań irlandzkiego sera cheddar i planując już zakup likieru Baileys. Slàinte! :)




sobota, 25 stycznia 2014

WEEKEND W DUBLINIE CZĘŚĆ 1: TRADYCYJNA KUCHNIA IRLANDZKA

Co dobrego można zjeść i wypić w Dublinie? To była moja pierwsza myśl, gdy zaczynałam się przygotowywać do naszego weekendu w Irlandii. Oczywiście nasz wyjazd obfitował także w bardziej kulturalne atrakcje: oglądanie obrazów Starych Mistrzów w National Gallery of Ireland, zwiedzanie Trinity College czy spektakl na podstawie mojej ukochanej książki „Duma i uprzedzenie” Jane Austen w Gate Theatre. Jednak aspekt kulinarny był dla mnie niemniej ważny. Dlatego z pomocą mojej przyjaciółki Kasi, u której się zatrzymaliśmy,  oraz czytelnika mojego bloga z Irlandii, Gary'ego, przygotowałam dla Was krótkie podsumowanie najciekawszych dublińskich przysmaków.


Typowe potrawy irlandzkie składają się głównie z ziemniaków, mięsa oraz warzyw, więc są dość tłuste i sycące. Nasz pierwszy irlandzki obiad zjedliśmy w Quays Irish Restaurant w tętniącej życiem dzielnicy Temple Bar. Trafiliśmy tam trochę przez przypadek, ale okazało się, że był to świetny wybór: przytulny wystrój, smaczne jedzenie i bardzo miła obsługa. W ogóle wszyscy Irlandczycy, których spotkaliśmy, byli niezmiernie sympatyczni i serdeczni. :)


Postanowiliśmy spróbować Beef and Guinness stew czyli potrawki z wołowiny, warzyw i irlandzkiego skarbu narodowego - piwa Guinness (10,95 euro w ramach menu dnia). Gęsty i aromatyczny stew był idealnym daniem na deszczową pogodę, jaką przywitał nas Dublin.


Ja koniecznie chciałam spróbować boxty, czyli irlandzkich placków ziemniaczanych podanych tu ze świeżymi warzywami i smacznym sosem (6,95 euro). Boxty okazał się przepyszny – podobało mi się połączenie maślano-kremowego purée ziemniaczanego, mięsnych kawałków bekonu i chrupiącej panierki z bułki tartej i mąki owsianej. Moim zdaniem była to najlepsza potrawa całego wyjazdu.


Niestety ryba z frytkami (fish and chips), którą wzięłam jako danie główne, nie była najlepszym wyborem (10,95 euro w ramach menu dnia). Frytki były bardzo smaczne, ale w połączeniu z rybą smażoną na głębokim tłuszczu stały się bardzo ciężkostrawne. Ryba była tak tłusta, że wreszcie zrozumiałam, dlaczego Brytyjczycy jedzą ją w gazecie – papier wchłania część oleju, dzięki czemu ta bomba cholesterolowa staje się bardziej jadalna. W końcu udało mi się zjeść tylko frytki i to polewając je ogromną ilością keczupu. No cóż, może to była kara za to, że zamówiłam angielskie danie w kraju, który za Anglikami nie przepada? :)


Ogólnie nasze pierwsze wrażenia z kuchni irlandzkiej były bardzo pozytywne, choć na inne specjały, jak black pudding (kiełbasa z krwi, coś w rodzaju naszej kaszanki) czy cynaderki (duszone nerki), już jakoś już nie mieliśmy apetytu. ;)


Mieliśmy za to wielką ochotę na świeże owoce morza oraz oczywiście na piwo w tradycyjnym irlandzkim pubie. Jeżeli więc chcecie przeczytać o naszych restauracyjnych przygodach w urokliwym miasteczku Howth, a także o tym, jakie trunki polecał nam prawdziwy irlandzki taksówkarz, zapraszam na bloga już jutro! :)

Quays Irish Restaurant
Adres: 10-12 Temple Bar Square, Dublin 2, Irlandia