Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kuchnia włoska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kuchnia włoska. Pokaż wszystkie posty

piątek, 20 czerwca 2014

MOJE RZYMSKIE WAKACJE, CZĘŚĆ 2: LODY CONTRA MLEKO BYKA


Oto druga część mojej opowieści o rzymskich wakacjach. 
Część 1 możecie przeczytać tutaj.


Żadna wizyta we Włoszech nie może się obyć bez zjedzenia prawdziwych włoskich gelati. Wybrałyśmy się więc do polecanej przez wszystkie przewodniki lodziarni Giolitti niedaleko Panteonu. Było to dość turystyczne miejsce, ale smak lodów wart był czekania w długiej, chaotycznej kolejce turystów z całego świata. Panowie za ladą z godnością nakładali wielkie gałki gelati, nie zważając na frenetyczny tłum spragniony lodowej rozkoszy. Lody czekoladowe i pistacjowe (z całymi pistacjami!) były absolutnie genialne. Za to pewnym rozczarowaniem były lody o smaku szampana, chociaż trzeba im przyznać, że rzeczywiście smakowały jak szampan. Tyle tylko że niezbyt smaczny.


Z ciekawszych rzeczy jadłam w Rzymie mozzarella di bufala, czyli ser z mleka bawołów, a nie – jak stwierdziła żartobliwie moja koleżanka – mleka byka. Skusiłam się też na owoc o tajemniczej nazwie nespola, który smakował trochę jak skrzyżowanie moreli z gruszką. Ciekawe, czy można go kupić gdzieś w Polsce?


Wracając do domu samochodem, zatrzymaliśmy się w jakimś toskańskim miasteczku, żeby zrobić zakupy jedzeniowe. Obkupiłam się wtedy włoskimi makaronami, pesto, oliwą i pysznymi toskańskimi ciasteczkami migdałowymi o nazwie cantucci. Cantucci są twarde jak sucharek, więc trzeba je maczać w kawie, herbacie, a najlepiej w toskańskim winie deserowym vin santo. Poniżej zdjęcie cantucci i vin santo zrobione przez moją przyjaciółkę, Jasmine, podczas jej wyjazdu do Pizy.


Ogólnie rzecz biorąc, Rzym zachwycił mnie swoją sztuką, kuchnią i miłą atmosferą. Najbardziej zakochałam się w spokojnej dzielnicy Zatybrze (Trastevere), w której dzieci beztrosko grały w piłkę nożną przed zabytkowym kościołem, włoskie mammy wieszały na sznurkach pranie, a życie toczyło się swoim niespiesznym rytmem.


Choć wiele zabytków poraża swoją wielkością i przepychem, nie czułam w Rzymie takiego zadęcia, jak na przykład w Paryżu. Po wąskich uliczkach spacerują zadowolone z życia psy ze swoimi eleganckimi właścicielami, w starożytnych ruinach mieszkają koty, a Forum Romanum pachnie świeżo skoszonym sianem. W mieście jest dużo zieleni, fontann i kraników z czystą źródlaną wodą, ponoć transportowaną z gór akweduktami.


Jednak nie wszystko w Rzymie było aż tak idealne. Oprócz tłumów kłębiących się przed najważniejszymi zabytkami, w spokojnym zwiedzaniu przeszkadzali mi handlarze obnośni, którzy nieustannie proponowali mi albo okulary słoneczne, albo parasole (w zależności od pogody, która co chwilę drastycznie się zmieniała). Po jakimś czasie zaczęłam się bać, że otworzę lodówkę w hotelu, a z niej wyskoczy handlarz, krzyczący „Ombrello!” i wymachujący mi parasolką przed nosem. :P


Na dodatek przekonałam się, że we Włoszech nie wszystko, co wygląda smacznie, rzeczywiście takie jest. Te pyszne cupcakes, które widzicie na zdjęciu poniżej, to... kule do kąpieli. Na szczęście ich mydlany zapach ostrzegł mnie, zanim zdążyłam ich spróbować. ;)

Lodziarnia Giolitti, Via Uffici del Vicario 40, Rzym, www



PS. O moich innych wojażach kulinarnych możecie przeczytać w zakładce „Podróże” na górze strony. :)

czwartek, 19 czerwca 2014

MOJE RZYMSKIE WAKACJE CZĘŚĆ 1: BAROK CONTRA PIZZA


Zapraszam na pierwszą część moich kulinarno-kulturalnych przygód 
w Rzymie. Część drugą można przeczytać tutaj.


Bardzo lubię Włochy i włoskie jedzenie, ale dopiero w tym roku po raz pierwszy miałam okazję odwiedzić Rzym. Przybyłam, zobaczyłam i... zakochałam się bez pamięci. Rzym okazał się jeszcze piękniejszy i bardziej przyjazny niż się spodziewałam. A oto kilka rzeczy, które odkryłam podczas moich rzymskich wakacji.


W Rzymie mogę żywić się wyłącznie sztuką. Przed wyjazdem miałam ambitne plany odwiedzenia jak największej liczby knajpek i kafejek, ale na miejscu okazało się zwiedzanie barokowych kościołów i placów wciągnęło mnie tak bardzo, że nie czułam wcale głodu. No prawie wcale...


Gdy w końcu udało mi się oderwać od podziwiania artystycznego pojedynku dwóch barokowych gigantów – Berniniego i Borrominiego – z przyjemnością poszłam na sycący włoski obiad w Gallo Matto (dosłownie „Szalony kogut”) w okolicach Bazyliki Santa Maria Maggiore. Wnętrze restauracji wygląda, jakby rzeczywiście zaprojektował je szalony kurak, ale jedzenie było całkiem smaczne.


Ze wszystkich potraw, które pojawiły się na naszym stole, najbardziej smakowały mi moje ravioli z serem ricotta polane sosem serowym. Ponieważ w restauracji panuje naprawdę swobodna, żeby nie powiedzieć familiarna atmosfera, mogłam osobiście pogratulować kunsztu kulinarnego kucharzowi Marco, który siedział przy sąsiednim stoliku ze swoją rodziną i znajomymi, zaśmiewając się w głos i mocno gestykulując. Czy jest coś bardziej stereotypowo włoskiego? :)


W Gallo Matto przekonałam się także na własnej skórze, że Włosi kochają ser i kobiety. A już zwłaszcza kobiety, które lubią ser. Gdy wyznałam kelnerowi: „I love ricotta”, on odparł bez zastanowienia: „And I love you!” Bojąc się kolejnych wyznań, na wszelki wypadek nie przyznałam się mu, że lubię też mozzarellę i pecorino romano. ;)


W Rzymie najbardziej obawiałam się dzikich tłumów turystów. I rzeczywiście tłumy były, ale tylko na głównych szlakach turystycznych. Ludzie niczym lemingi tłoczyli się przed Fontanną di Trevi czy Panteonem, ale wystarczyło zejść w którąś z bocznych uliczek, żeby znaleźć się sam na sam ze sztuką. W jednej z takich uliczek w okolicach Piazza Navona odkryłyśmy Pizzerię Il Corallo.


Moje towarzyszki podróży były zdziwione, że rzymska pizza jest płaska jak naleśnik i nie przypomina za bardzo potraw serwowanych w polskich pizzeriach. Ja jednak wiedziałam, czego mogę się spodziewać, więc z przyjemnością spałaszowałam nawet focaccię, czyli samo ciasto na pizzę bez dodatków, które suto polewałam świeżą oliwą. Wszystkie składniki były bardzo świeże i aromatyczne (po raz pierwszy jadłam karczocha, który mi choć trochę smakował), a obsługa (na zdjęciu poniżej) – przemiła. Ale na szczęście tym razem nikt nie wyznał mi już miłości. ;)

Część druga: link.

Restauracja Gallo Matto, Via Cavour 107, Rzym, Włochy, www
Pizzeria Il Corallo, Via del Corallo 10/11, 00188 Rzym, Włochy, www

czwartek, 6 marca 2014

WARSZTATY MAKARONÓW W RESTAURACJI PIRI PIRI (KRAKÓW)


Włoskie makarony są genialne. Wystarczą 3-4 dobre składniki, 15 minut przygotowań i pyszne, pożywne danie jest gotowe. Dlatego ucieszyłam się, gdy w zeszłym tygodniu mogłam razem z Gosią uczestniczyć w darmowych warsztatach „Bądź Fit z restauracją Piri Piri – Makarony”.


Warsztaty prowadził bardzo sympatyczny pan Maciej Wawryniuk, doradca kulinarny firmy Kamis. Razem z kilkoma innymi kucharzami gotował na naszych oczach przeróżne potrawy z makaronów, przy okazji udzielając nam praktycznych wskazówek.


Oto kilka rad, które zapadły mi w pamięć:

1. Kształt i rodzaj makaronu musi pasować do sosu. Np. popularne w Polsce spaghetti nie pasuje do wszystkich smaków, więc warto sięgać także po inne makarony, takie jak penne (wł. pióra), fettuccine (wł. małe wstążki) czy farfalle (wł. motyle, w Polsce zwane kokardkami).

2. Makaron trzeba gotować w dużej ilości wody, żeby się nie posklejał. Wtedy nie trzeba będzie dodawać do gotowania oleju albo oliwy, co jest uważane przez wielu Włochów za karygodny błąd (o czym kiedyś przekonałam się na własnej skórze, mieszkając w akademiku z rodowitą Włoszką ;)).

3. Zawsze trzeba dodawać makaron do sosu, a nie na odwrót. Makaron może być lekko niedogotowany, bo dojdzie jeszcze w sosie.


Na warsztatach próbowaliśmy kilkunastu potraw. Porcje do degustacji były niewielkie, a do tego często dzielone na 2 lub więcej osób przy stoliku, jednak ponieważ było ich aż tak wiele, można było się najeść.


Warsztaty były tak naprawdę przeglądem najbardziej popularnych włoskich dań z makaronów, które bez problemu można zrobić samemu w domu. Najbardziej smakowały mi: czarny makaron z krewetkami, makaron z pesto oraz puttanesca, którą sama często robię w domu, a najmniej – sos na bazie masła ze szparagami i szynką oraz domowy makaron, który wyszedł nieco kluchowaty (może za krótko schnął?).



Poniżej możecie znaleźć kilka potraw, które zainspirowały mnie do własnych poszukiwań kulinarnych. :)


Spaghetti aglio e olio (wł. spaghetti z czosnkiem i oliwą) – klasyk kuchni włoskiej, tylko trzy składniki: oliwa, czosnek, ostra papryczka. Niestety nie udało nam się go spróbować, ale wyglądało całkiem apetycznie.


Puttanesca (wł. hmm... pani lekkich obyczajów) – pomidory, kapary, anchois, oliwki. Nie trzeba dodawać soli, bo kapary i anchois są już wystarczająco słone. Ja zamiast oliwek zielonych dodaję czarne. Pyszne! :)


Sos śmietanowy z prawdziwkami – pachniał obłędnie, ale nasz stolik niestety się na niego nie załapał. :(



Primavera (wł. wiosna) – mieszanka warzyw (o tej porze roku niestety mrożonych) z parmezanem. Według niektórych przepisów można dodać także śmietanę lub kawałki kurczaka.


Arrabbiata (wł. wściekła) – czosnek, pomidory, ostre papryczki. Baaardzo pikantne danie, więc na wszelki wypadek wolałyśmy go nie próbować. ;)


Czarny makaron z krewetkami - czarny makaron (swój kolor zawdzięcza sepii, czyli wydzielinie żyjątek morskich zwanych mątwami. Pyszny sam w sobie :)), suszone pomidory, czosnek, chrupiące krewetki. To była zdecydowanie jedna z najlepszych potraw, jakich próbowałyśmy. :)


Pasta alla Norma (nazwa pochodzi od opery „Norma” Vincenza Belliniego) – pomidory, bakłażan, twardy ser ricotta (zastąpiony na warsztatach parmezanem) i bazylia. Lubię połączenie bakłażana z pomidorami.


Makaron z zielonym pesto – orzeszki pinii, świeża bazylia, czosnek, oliwa, parmezan – blendujemy i voilà! Żeby uzyskać czerwone pesto, wystarczy dodać suszone pomidory. Domowe pesto wychodzi dość drogo (orzeszki pinii kosztują ok. 100 zł / kg), ale jest o niebo lepsze niż kupne. Proste i pyszne. :)


Adres: Piri Piri, ul. Na Błoniach 7, Kraków (okolice Błoń)
Strona www: piri.krakow.pl
Strona wydarzenia: tutaj

czwartek, 23 maja 2013

MIĘTA RESTO BAR - POCZUJ MIĘTĘ


Restauracje i kafejki, do których chodzę, można podzielić na trzy kategorie. Takie, do których pójdę raz i stwierdzam, że moja noga już więcej w nich nie postanie - o tych lokalach w ogóle nie piszę na blogu, bo nie mam ochoty zamienić się w panią Magdę G. ;) Takie, które odwiedzę raz czy dwa i - choć mi się podobają - nie staję się ich stałych bywalcem. I takie, do których wracam jak bumerang.


Mięta Resto Bar stanowczo należy do tej ostatniej kategorii. Ta śródziemnomorska restauracja znajduje się prawie dokładnie naprzeciwko Dyni, o której pisałam tutaj. Ale podczas gdy do Dyni wpadam na szybką kawę albo ploty ze znajomymi, to do Mięty wybieramy się trochę bardziej od święta, np. żeby urządzić urodziny.


Miętę zaintrygowała mnie, zanim nawet jeszcze została otwarta. Kilka lat temu chadzając do biblioteki na ul. Rajskiej, zastanawiałam się, co powstanie w starym, zaniedbanym budynku z pięknym kolumnowym gankiem. Z zainteresowaniem obserwowałam toczący się remont, a moją uwagę zwróciły liście mięty namalowane na bramie prowadzącej do ogródka. Nic więc dziwnego, że wybrałam się do Mięty tuż po jej otwarciu. 
 

Początkowo jedzenie było smaczne, choć bez rewelacji, więc przychodziliśmy tam głównie dla wnętrza i klimatu tworzonego przez stare meble oraz smakowite zdjęcia wiszące na ścianach. Na szczęście po jakimś czasie jakość potraw bardzo się poprawiła, więc teraz chodzimy tam skuszeni różnymi śródziemnomorskimi przysmakami. Moją ulubioną potrawą są pierogi z gruszkami i serem pleśniowym popijane limoncello (włoskim likierem cytrynowym), natomiast Jul zagustowała we wrapach z kurczakiem. Inne potrawy też (zazwyczaj) były bardzo smaczne.


Mięta jest świetnym miejscem na niewielką imprezę, spotkanie ze znajomymi albo randkę. W lecie można usiąść w nastrojowym ogródku z widokiem na zabytkowy Dom Mehoffera. Większość potraw serwowanych w lokalu udekorowana jest gałązką tytułowej mięty, która w starożytnej Grecji była symbolem gościnności. Nic więc dziwnego, że czuję prawdziwą miętę do Mięty. :)

Aby zobaczyć więcej zdjęć, kliknij tutaj!
English version 


Adres: ul. Krupnicza 19a, Kraków

wtorek, 22 stycznia 2013

KLIMATY POŁUDNIA - WINO W SŁONECZNYM KLIMACIE


Po długiej przerwie Wybreda wraca na bloga. Przerwa od pisania nie oznaczała przerwy od chodzenia po krakowskich knajpkach, więc w najbliższym czasie możecie spodziewać się kilku ciekawych wpisów. W moim życiu zawodowym i prywatnym nastąpiło sporo zmian, m. in. staliśmy się szczęśliwymi właścicielami uroczej suczki. Dlatego na blogu pojawiła się nowa etykieta „pies” oznaczająca restauracje i kawiarnie, w których czworonogi są mile widziane.
 
Jednym z takich miejsc przyjaznych psom jest winiarnia i restauracja Klimaty Południa. Odkryliśmy ją niedługo po przeprowadzce do Krakowa, gdy wybraliśmy się ze znajomymi degustować Beaujolais nouveau. Nie zdążyliśmy przyjść w samo święto Beaujolais, które przypada na trzeci czwartek listopada, ale na szczęście udało nam się jeszcze załapać na jedną z ostatnich butelek dostępnych w winiarni. Siedzieliśmy wtedy w kameralnej salce, opijając się młodym winem oraz zajadając deską serów i przystawek. Pycha. :)


A w zeszłym miesiącu wybrałam się z przyjaciółką i psem na rozgrzewający zimowy obiad. Usiadłyśmy koło trzaskającego kominka, który - mimo szklanych drzwiczek oddzielających nas od bezpośredniego ognia - tworzył ciepłą, przytulną atmosferę. Na ścianach wiszą plakaty winiarskie oraz kolekcja korkociągów, przypominająca o głównej funkcji lokalu. Na przystawkę dostałyśmy chleb z pastą twarożkową. Był to miły akcent powitalny, chociaż pasta lepiej komponowałaby się z ciemnym pieczywem albo bagietką. Ja zamówiłam tagliatelle z owocami morza w winnym sosie (24 zł) i choć owoce morza były z mrożonki całe danie smakowało przepysznie. Jul wzięła pieczoną doradę z grillowanymi warzywami i też była bardzo zadowolona. Objadłyśmy się tak bardzo, że nie miałyśmy już siły na deser, co się nam rzadko zdarza.


Lubię Klimaty Południa przede wszystkim ze względu na ciepłą (nawet w środku zimy) atmosferę oraz liczne nawiązania kulinarne i wizualne do kultury śródziemnomorskiej. Sympatyczna obsługa nie tylko zadbała o nasze doznania smakowe, ale pamiętała też o psie, który dostał dekoracyjną miskę pełną czystej wody. To idealne miejsce na randkę albo spotkanie ze znajomymi zwłaszcza podczas długich, zimowych wieczorów przy lampce wina.

English version
Więcej zdjęć 

 

Adres: ul. św. Gertrudy 5 (w podwórku), Kraków
strona www: www.klimatypoludnia.pl

niedziela, 12 lutego 2012

MAMMA MIA PO WŁOSKU

Włoską trattorię Mamma Mia poznałam dzięki moim znajomym J&J, którzy przychodzą tu świętować ważne wydarzenia w ich życiu. Przyjazna atmosfera, miła obsługa oraz włoskie dania w przystępnej cenie sprawiają, że jest to świetne miejsce na trochę bardziej uroczysty obiad albo randkę.


Restauracja mieści się w dwóch salach: frontowej (wejście od ulicy Karmelickiej) i głównej (wejście od podwórka). Sala główna jest nie tylko większa, ale ma też bardziej elegancki wystrój i przyjemniejszy klimat. Na nieotynkowanych, ceglanych ścianach wiszą stylowe zdjęcia z Włoch, a opalany drewnem piec do pizzy ociepla atmosferę (w przenośni i dosłownie). Uwagę przyciąga biblioteczka, na której wyeksponowano butelki win. Niestety wrażenie przytulności i elegancji psują trochę metalowe rury pod sufitem oraz zszarzałe obrusy na stołach.


Ze wszystkich potraw, które próbowałam w Mamma Mia, zdecydowanie najbardziej smakowała mi pizza. Pizza Napoli (25,50 zł), którą zamówiłam, miała cienkie, chrupiące ciasto i świeże dodatki. Także lekko przypalony calzone (24 zł), czyli rodzaj dużego pieroga zrobionego z ciasta na pizzę i wypełnionego serem, warzywami, albo mięsem, okazał się bardzo smakowity. 

 

Podczas jednej z wizyt w Mamma Mia postanowiłam spróbować nietypowego deseru i zamówiłam ciasto z sera ricotta z sosem figowym i orzeszkami piniowymi (9,50 zł). Rzeczywiście było to nietypowe danie... Od tej pory zawsze zamawiam coś bardziej tradycyjnego, jak tiramisu albo panna cotta. Pyszne tiramisu z Mamma Mia zainspirowało mnie do własnych eksperymentów kulinarnych. Polecam przepis na tiramisu z Kwestii Smaku, który jest bardzo prosty, ale efektowny.

 
Dzięki przyjaznej atmosferze Mamma Mia jest wyśmienitym miejscem na obiad rodzinny (dostępne są krzesełka dla małych dzieci). Można też wybrać jeden z bardziej kameralnych stolików i poczuć się jak na randce w romantycznej Italii. Ponieważ Mamma Mia jest jedną z najbardziej popularnych włoskich restauracji w Krakowie, radzę zamówić stolik dzień wcześniej. 

 
Adres: ul. Karmelicka 14, Kraków