Oto druga część mojej opowieści o rzymskich wakacjach.
Część 1 możecie przeczytać tutaj.
Żadna
wizyta we Włoszech nie może się obyć bez zjedzenia prawdziwych
włoskich gelati. Wybrałyśmy się więc do polecanej przez wszystkie
przewodniki lodziarni Giolitti niedaleko
Panteonu. Było to dość turystyczne miejsce, ale
smak lodów wart był czekania w długiej, chaotycznej kolejce
turystów z całego świata. Panowie za ladą z godnością nakładali
wielkie gałki gelati, nie zważając na frenetyczny tłum spragniony lodowej rozkoszy. Lody czekoladowe i pistacjowe (z całymi
pistacjami!) były absolutnie genialne. Za to pewnym rozczarowaniem
były lody o smaku szampana, chociaż trzeba im przyznać, że
rzeczywiście smakowały jak szampan. Tyle tylko że niezbyt smaczny.
Z ciekawszych rzeczy jadłam w Rzymie mozzarella di bufala,
czyli ser z mleka bawołów, a nie – jak stwierdziła żartobliwie
moja koleżanka – mleka byka. Skusiłam się też na owoc o
tajemniczej nazwie nespola, który smakował trochę jak skrzyżowanie
moreli z gruszką. Ciekawe, czy można go kupić gdzieś w Polsce?
Wracając do domu samochodem, zatrzymaliśmy się w jakimś
toskańskim miasteczku, żeby zrobić zakupy jedzeniowe. Obkupiłam
się wtedy włoskimi makaronami, pesto, oliwą i pysznymi toskańskimi
ciasteczkami migdałowymi o nazwie cantucci. Cantucci są twarde jak
sucharek, więc trzeba je maczać w kawie, herbacie, a najlepiej w
toskańskim winie deserowym vin santo. Poniżej zdjęcie cantucci i vin santo zrobione przez moją przyjaciółkę, Jasmine, podczas jej wyjazdu do
Pizy.
Ogólnie rzecz biorąc, Rzym zachwycił mnie swoją sztuką, kuchnią
i miłą atmosferą. Najbardziej zakochałam się w spokojnej
dzielnicy Zatybrze (Trastevere), w której dzieci beztrosko grały w
piłkę nożną przed zabytkowym kościołem, włoskie mammy wieszały
na sznurkach pranie, a życie toczyło się swoim niespiesznym
rytmem.
Choć wiele zabytków poraża swoją wielkością i przepychem, nie
czułam w Rzymie takiego zadęcia, jak na przykład w Paryżu. Po
wąskich uliczkach spacerują zadowolone z życia psy ze swoimi
eleganckimi właścicielami, w starożytnych ruinach mieszkają koty,
a Forum Romanum pachnie świeżo skoszonym sianem. W mieście jest
dużo zieleni, fontann i kraników z czystą źródlaną wodą, ponoć
transportowaną z gór akweduktami.
Jednak nie wszystko w Rzymie było aż tak idealne. Oprócz tłumów
kłębiących się przed najważniejszymi zabytkami, w spokojnym
zwiedzaniu przeszkadzali mi handlarze obnośni, którzy nieustannie
proponowali mi albo okulary słoneczne, albo parasole (w zależności
od pogody, która co chwilę drastycznie się zmieniała). Po jakimś
czasie zaczęłam się bać, że otworzę lodówkę w hotelu, a z
niej wyskoczy handlarz, krzyczący „Ombrello!” i wymachujący mi
parasolką przed nosem. :P
Na dodatek przekonałam się, że we Włoszech nie wszystko, co
wygląda smacznie, rzeczywiście takie jest. Te pyszne cupcakes,
które widzicie na zdjęciu poniżej, to... kule do kąpieli. Na
szczęście ich mydlany zapach ostrzegł mnie, zanim zdążyłam ich
spróbować. ;)
PS.
O moich innych wojażach kulinarnych możecie przeczytać w zakładce
„Podróże” na górze strony. :)