Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pies. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pies. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 23 marca 2014

PIES W RESTAURACJI – RAZEM CZY OSOBNO?

Photo source
Jako właścicielka psa często mam dylemat – czy wziąć naszą suczkę do restauracji, czy zostawić ją w domu? Problem pojawia zwłaszcza, gdy chcemy coś zjeść w czasie spaceru w centrum miasta albo w czasie wakacji, kiedy zostawienie psa w domu czy hotelu - albo co gorsza, w przegrzanym samochodzie - nie wchodzi w grę. Co zrobić w takiej sytuacji?

Photo source
Wiem, że temat jest dość kontrowersyjny – sama spędziłam wiele godzin dyskutując ze sceptycznie nastawionymi znajomymi. Moim zdaniem pies – jeżeli jest tylko regularnie szczepiony i odrobaczany – nie stanowi zagrożenia dla zdrowia restauracyjnych gości. Gdyby było inaczej, wszyscy właściciele psów, którzy mają przecież większy kontakt ze swoimi pupilami niż obca osoba siedzącą przy sąsiednim stoliku, cierpieliby na jakieś straszne choroby odzwierzęcy. A zapewniam Was, że tak nie jest – zarówno moja rodzina, jak i wszyscy znajomi właściciele psów są całkowicie zdrowi (badania pokazują nawet, że posiadanie psa zmniejsza ryzyko alergii oraz depresji).

Photo source

Krajem, który wydał mi się najbardziej przyjazny psom, są Czechy. Tam razem z naszą kilkumiesięczną suczką mogliśmy wejść praktycznie wszędzie, a sympatyczni Czesi zatrzymywali się na ulicy, żeby przyjrzeć się naszej „hezkej kamarádce” (dosłownie „ślicznej koleżance” ;)). Siedząc spokojnie w specjalnej torbie podróżnej, nasz piesek zwiedzał razem z nami czeskie zamki i pałace, wszędzie witany miłymi uśmiechami przewodników i innych zwiedzających. Co ciekawe, w sąsiedniej Słowacji nie spotkaliśmy się już z taką życzliwością. Gdy wsiedliśmy do tramwaju w Bratysławie, natychmiast podszedł do nas motorniczy i z groźną miną spytał: „Kde máte košík?” Ponieważ nie mieliśmy ani koszyka, ani nawet naszej podróżnej torby, musieliśmy wziąć psa na ręce i stanąć grzecznie na końcu tramwaju.

Photo source
A co z Polską? Czy można bez problemu zabrać psa do polskich lokali? Myślę, że jak najbardziej – jednak wszystko zależy od psa i od restauracji. Nie wszystkie czworonogi są przyzwyczajone do gwaru i zgiełku panującego w zatłoczonych miejscach publicznych. Można je oczywiście stopniowo z tym oswajać, ale jeżeli pies jest wyjątkowo strachliwy lub agresywny, może lepiej nie narażać go na dodatkowy stres? Na szczęście nasza suczka jest już tak przyzwyczajona do wspólnych wyjść, że po wstępnym obwąchaniu nowego miejsca, kładzie się spokojnie pod stołem i zasypia. Tak więc często goście nawet nie wiedzą, że tuż obok leży mały czworonóg. Podobnie zachowywały się wszystkie inne psy, które do tej spotkaliśmy w krakowskich kawiarniach i restauracjach.

Photo source

Jedyny wyjątek stanowił pewien maltańczyk, który głośno szczekał, wchodził łapami na stół, a na koniec obsikał mi torbę. Jednak to, co mnie najbardziej zszokowało, to nie zachowanie psa, ale reakcja – a raczej jej całkowity brak – właścicielki. Myślę, że tak niewychowane psy (razem ze swoimi równie niewychowanymi właścicielami) powinny zostać w domu.

Photo source

Ponieważ nie wszystkie restauracje są otwarte dla czworonogów, zawsze wolę zadzwonić i upewnić się, czy dana knajpka jest „psiolubna”. Na szczęście coraz więcej lokali nie tylko pozwala na wizyty z psem, ale często nawet przynosi miskę świeżej wody dla pupila. Dlatego razem z Kasią z bloga Jak wychowac szczesliwego psa postanowiłyśmy stworzyć krakowską bazę knajp przyjaznych psom (link do bazy). W związku z tym mam do Was ogromną prośbę: jeżeli znacie jakieś fajne miejsca w Krakowie i okolicy, gdzie psy i ich właściciele są mile widziani, dajcie znać. Mam nadzieję, że nasza baza pozwoli nam wszystkim połączyć przyjemne z pożytecznym – spacer z psem i miłą wizytę w restauracji. :)

Photo source
PS. Wyjątkowo nie jestem autorką żadnych zdjęć w tym wpisie. Wszystkie obrazki zostały znalezione w internecie, a link do źródła znajduje się pod każdym z nich.

niedziela, 23 lutego 2014

KARMNIK (KRAKÓW) – PRAWIE JAK U MAMY


Gdzie najczęściej kupujecie jedzenie? Ja - jak pisałam przy okazji festiwalu Krakowskim Targiem - najbardziej lubię robić zakupy na lokalnym targu, a szczególnie na krakowskim Placu na Stawach (w okolicach Błoń i Kina Kijów). Mam tam zaprzyjaźnionych sprzedawców świeżych warzyw i owoców, budkę z pysznymi wędlinami oraz ulubione stoisko sprzedające domowy bundz i jajka. Na dodatek wszyscy, zarówno sprzedawcy, jak i kupujący, są znacznie życzliwiej do siebie nastawieni niż w przeciętnym hipermarkecie.


Wygłodniali po zakupach często chodzimy na obiad do pobliskiej restauracji Karmnik, gdzie panuje jeszcze milsza atmosfera niż na Placu. Lokal jest prowadzony przez jedną rodzinę, która dba o każdy szczegół: od obsługi gości, przez przygotowywanie na bieżąco świeżych potraw, po sezonową zmianę dekoracji.


Wnętrze jest niewielkie, ale bardzo schludne i przytulne. Na zdjęciach widać wystrój zimowy utrzymany w srebrach i bielach, przełamanych czerwienią rumianych jabłek. Zabawnym akcentem są pożółkłe kartki ze starej książki kucharskiej oprawionych w drewniane ramki. Jestem już ciekawa, co ta utalentowana plastycznie rodzina wymyśli na wiosnę? :)


Menu zmienia się codziennie, ale zawsze można znaleźć w nim pożywne zupy (ok. 6-8 zł), mięso z ziemniakami i zestawem surówek (ok. 15-20 zł) i chrupiące naleśniki (ok. 9-11 zł / 2 naleśniki). Czasami pojawiają się pyszne tarty (ok. 11 zł / kawałek), które są moim absolutnym faworytem. Dobre są też makarony, np. penne ze szpinakiem i kurczakiem (16 zł).


Porcje, zwłaszcza zestawy z mięsem, są naprawdę duże: kotlet na cały talerz, kopka ziemniaków i osobny talerz czterech świeżych surówek. Dlatego często bierzemy z D. jedno danie na spółkę. Najbardziej lubimy zestawy z kotletem schabowym (15 zł) i z kurczakiem grillowanym z mozzarellą i szpinakiem (16 zł). Ta ostatnia opcja jest z reguły dość słona, ale ponieważ każda porcja jest przygotowywana na bieżąco po złożeniu zamówienia, można zawsze poprosić o mniejszą ilość soli.


Wszystkie potrawy są naprawdę świeże i smaczne, prawie jak domowe. Co prawda nie wszystkie przypadły mi do gustu, np. zupa cebulowa, w której nie czułam za bardzo smaku cebuli, ale to już chyba bardziej kwestia upodobania, bo D. i osoby przy sąsiednim stoliku bardzo ją chwaliły. Do picia można zamówić kompot (3 zł), kawę albo herbatę, ale jedyne, czego mi brakuje w Karmniku, to deser. Myślę, że domowe ciasto byłoby idealnym dopełnieniem smakowitego obiadu.


Karmnik jest chyba najczęściej odwiedzaną przeze mnie krakowską restauracją – przede wszystkim ze względu smaczne jedzenie, miłą atmosferę i bardzo rozsądne ceny. Można tu zjeść śniadanie i obiad albo po prostu napić się rozgrzewającej herbaty z sokiem malinowym. Polecam wszystkim, którzy lubią polskie, domowe jedzenie i przyjazny, bezpretensjonalny klimat. Można tu przyjść z dziećmi albo psem – wszyscy będą mile widziani. :)

Plusy: smaczne jedzenie, duże porcje, sympatyczny wystrój
Minusy: czas oczekiwania (potrawy są robione dopiero po złożeniu zamówienia), niektóre dania są zbyt słone, brak deserów




Adres: ul. Senatorska 13, Kraków (Zwierzyniec)
Strona www: restauracjakarmnik.pl 
Aktualne menu na facebooku: 

niedziela, 2 lutego 2014

ZAZIE BISTRO – MAGIA FRANCUSKIEGO JEDZENIA


O Zazie, francuskim bistro na krakowskim Kazimierzu, słyszałam wielokrotnie od moich znajomych, którzy niezależnie od siebie gorąco mi je polecali. Co ciekawe, wszyscy trzej znajomi mieli na imię Michał. Czyżby Zazie było jakimś tajnym miejscem spotkań Michałów lubiących francuską kuchnię? ;)


Po tych wszystkich pochwałach, jakie padły z ust trzech Michałów, spodziewałam się czegoś naprawdę niesamowitego, dlatego poczułam się lekko rozczarowana, że wnętrze jest tak... zwyczajne. Co prawda na ścianie znajduje się czarno-biała fototapeta z widokiem na Wieżę Eiffla, a przy drzwiach wiodących do piwnicy stoi żeliwna latarnia rodem z Narnii, jednak całość jakoś mnie nie zachwyciła, a metalowe krzesełka były wyjątkowo niewygodne. Na szczęście miła obsługa i pyszne jedzenie zrekompensowały mi wszelkie braki w estetyce i wygodzie.

Gdy zobaczyłam obszerną kartę dań, nie wiedziałam, na co się zdecydować. Kusiły mnie zwłaszcza ślimaki po burgundzku, na które na pewno będę musiała tu wrócić. Ostatecznie zdecydowałam się jednak na delikatne foie gras (tłustą gęsią wątróbkę) z plackiem z batatów (słodkich ziemniaków) podawane na carpaccio z kalarepy w porto (22 zł). Miałam pewne obawy co do tego zestawu, ale okazało się, że to niecodzienne połączenie składników było wyjątkowo smakowite. Myślę, że tylko bardzo utalentowany (i odważny) szef kuchni mógł sobie pozwolić na taki kulinarny eksperyment. Chapeau bas! :)


Zazwyczaj, gdy widzę gdzieś w menu francuską zupę cebulową, nie mogę się powstrzymać, żeby jej nie zamówić. Nie inaczej było i tym razem. Zupa w Zazie (9 zł) była dość smaczna, choć niestety daleko jej do tej, którą jadłam w La Taverne de l'Arbre Sec w Paryżu.


Moja koleżanka, Gosia, jadła bardzo dobrą tartę alzacką z boczkiem, brie, jabłkiem i czerwoną cebulą (11 zł / kawałek). A na deser wzięłyśmy na spółkę gruszkę gotowaną w białym winie z sosem migdałowym (11 zł). Sos był przepyszny i krył w sobie całe migdały (uwaga na zęby!), jednak sama gruszka była tak słodka i wygotowana, że straciła cały naturalny aromat. A szkoda, bo to danie ma ogromny potencjał.


Wystrój Zazie wydaje mi się tak neutralny, a jedzenie tak pyszne, że jest to idealna restauracja na praktycznie każdą okazję: od rodzinnego obiadu z dziećmi i psem, przez spotkanie ze znajomymi, po romantyczną randkę. Radzę tylko zrobić wcześniejszą rezerwację, bo często wszystkie stoliki są już zajęte. Jednak biorąc pod uwagę jakość ich francuskiego jedzenia, wcale się temu nie dziwię. :)

Adres: ul. Józefa 34, Kraków (Kazimierz)
Strona www: www.zaziebistro.pl


PS. A na deser francuska piosenkarka Zaz, której imię zawsze kojarzy mi się z Zazie. ;)


środa, 27 listopada 2013

HAMSA HUMMUS & HAPPINESS – ROZGRZEWAJĄCO I AROMATYCZNIE


Na HAMSA hummus & happiness israeli restobar zwróciłam uwagę podczas wielu festiwali kulinarnych tego lata, ponieważ do ich stoiska zawsze ustawiała się najdłuższa kolejka. Zaciekawiona ich festiwalową popularnością, postanowiłam wybrać się na krakowski Kazimierz, żeby samej przekonać się, na czym polega fenomen tej nowoczesnej izraelskiej restauracji.


Było deszczowe niedzielne popołudnie w listopadzie, ale ku naszemu zdziwieniu lokal był prawie całkiem zapełniony, zarówno przez krakowian, jak i zagranicznych turystów, a atmosfera panowała zupełnie niejesienna. Jasne wnętrze utrzymane jest w bielach i błękitach, które ożywia bujna zieleń we wnękach okiennych oraz kolorowe zdjęcia współczesnego Tel Awiwu wiszące na ścianach. W powietrzu unosiła się energiczna izraelska muzyka, przypominająca skrzyżowanie folk i rocka, oraz nieco duszny zapach jedzenia i orientalnych przypraw (na szczęście później kelnerka otworzyła szeroko okna).


Dla osób niewtajemniczonych nazwy potraw w menu mogą brzmieć dość egzotycznie i enigmatycznie, ale na szczęście uprzejma obsługa cierpliwie wszystko wyjaśnia. Na początek wzięliśmy zestaw 3 mezze (czyli przystawek i dipów), podawany w tak zwanej „łapie” (34,80 zł). Do każdego zestawu podawane są trzy rodzaje pieczywa: manakish, laffa i pita. Mi najbardziej smakował manakish posypany przyprawami, ale pozostałe dwa też były całkiem niezłe. Podobało mi się, że sami mogliśmy skomponować swoją „łapę”, chociaż mieliśmy problem z wyborem, bo wszystko wydawało nam się warte spróbowania.




W końcu zdecydowaliśmy się na flagowe danie restauracji, czyli hummus, a do tego baba ganoush oraz marynowany biały ser labneh w za'atarze, czyli mieszance tymianku, oregano i innych ziół. Hummus to pasta z ciecierzycy oraz tahini (zmielonych ziaren sezamu) z dodatkiem czosnku i soku z cytryny. Hummus można łączyć z wieloma dodatkami, my skusiliśmy się na owoc granatu i orzeszki pinii, które świetnie podkreślały jego smak, ale go nie zagłuszały. Sezamowa pasta tahini – w połączeniu z pieczonym bakłażanem – stanowi bazę także dla baba ganoush, która była znacznie delikatniejsza od hummusu. Obie pasty tak mi posmakowały, że postanowiłam włączyć je do mojego domowego jadłospisu, zwłaszcza że nie są bardzo trudne do zrobienia. Natomiast ser labneh z naturalnego jogurtu wydał mi się trochę za kwaśny, choć zdaniem mojego Męża to właśnie stanowiło jego główną zaletę. :)




Jako danie główne zamówiliśmy jagnięcinę po marokańsku z kuskusem (39,60 zł), która okazała się co prawda mało fotogeniczna, ale za to bardzo smaczna. Mięso było miękkie i delikatne, a dość ostry, orientalny sos bardzo aromatyczny, jak dla mnie nawet trochę aż za bardzo... Choć kuskus z rodzynkami i ogórkiem oraz morele trochę łagodziły ostrość potrawy, udało mi się zjeść tylko kilka kęsów, natomiast Mąż, który bardziej ode mnie lubi pikantne dania, zjadł resztę z przyjemnością.


Ponieważ jagnięcina była mocno mięsna, dla równowagi wzięliśmy też coś warzywnego: nowinkę lokalu – tadżin, czyli jednogarnkowe danie serwowane w dekoracyjnym naczyniu ze stożkowatą pokrywą. W wegetariańskiej wersji tadżinu (28 zł) krył się pyszny kalafior w sosie pomidorowym z oliwkami i cytryną. Podano go z kuskusem oraz faszerowanymi warzywami, które okazały się niestety najsłabszym punktem programu. Cukinia była gorzka, a jej pomidorowy farsz po prostu niesmaczny. Faszerowanych cebul nie mieliśmy już nawet ochoty próbować.





Na koniec nie mogliśmy odmówić sobie deseru. Choć baklavę (5,50 zł), czyli deser z ciasta filo przełożonego orzechami z miodem, wielu ludzi uważa za zbyt słodką, mi wydała się idealna. Za to chwalone przez wielu ciasto basbousa z migdałami i wodą z kwiatów pomarańczy (4, 90 zł) było dla mnie nieco za mdłe (jak nietrudno się domyślić, Mężowi bardzo smakowało ;)). Deser popiliśmy pyszną, korzenną kawą po beduińsku, parzoną w specjalnym naczyniu zwanym dżezwa (8,90 zł).



Chociaż Mąż i ja mieliśmy często rozbieżne opinie o poszczególnych potrawach, to w jednym byliśmy całkowicie zgodni – jedzenie w HAMSA hummus & happiness jest bardzo różnorodne, całkiem inne od tego, do czego przywykliśmy, a do tego absolutnie przepyszne. Wyszliśmy stamtąd najedzeni, rozgrzani i bardzo zadowoleni. Myślę, że jest to świetne miejsce na spotkanie ze znajomymi albo aromatyczny obiad w zimowe popołudnie. W menu jest bardzo dużo potraw wegetariańskich, wegańskich i bezglutenowych, ale równocześnie nie brakuje opcji dla mięsożerców. HAMSA, zgodnie ze swoją nazwą, serwuje nie tylko hummus, ale i szczęście, które przyjęło postać pysznych dań z Bliskiego Wschodu.




PS. Tak obszerną recenzję mogłam napisać dzięki akcji kulinarnej Blogerzy Smakują zorganizowanej przez urodaizdrowie.pl oraz dzięki właścicielom HAMSA hummus & happiness, którzy ufundowali nam degustację. Ponieważ byłam już wcześniej w Hamsa incognito, wiem, że potrawy są równie smaczne, a obsługa równie sympatyczna, nawet gdy nie jest się zapowiedzianym blogerem kulinarnym. :)

Więcej zdjęć możecie zobaczyć tutaj.

Adres: ul. Szeroka 2, Kraków (Kazimierz)

Strona www: hamsa.pl oraz facebook



sobota, 16 listopada 2013

KARDAMON CAFFE – PRZYTULNIE I DOMOWO


Ulica Retoryka to chyba jeden z bardziej urokliwych zaułków Krakowa. Idąc z Wawelu w stronę ulicy Piłsudskiego warto zajrzeć na tę spokojną uliczkę i spacerując po zadrzewionej alejce, przyjrzeć się bajkowym kamienicom Teodora Talowskiego. Jeden z najważniejszych architektów polskich przełomu XIX i XX wieku, Talowski stworzył tu szereg ceglanych domów o fantazyjnych kształtach i nazwach.


Do moich ulubionych należy Dom pod Śpiewającą Żabą (w którym nomen omen mieściła się kiedyś szkoła muzyczna ;)) oraz Dom pod Osłem (z kamienną głową osła wystającą ze ściany). Niektóre fasady raczą przechodniów łacińskimi mądrościami życiowymi, takimi jak: Festina lente (Spiesz się powoli) czy Faber est suae quisque fortunae (Każdy jest kowalem swego losu). Ciekawostkę stanowi fakt, że niegdyś środkiem obecnej ulicy Retoryka płynęła rzeka Rudawa (stąd tak naprawdę wzięła się ta żaba).


Nieopodal kamienic Talowskiego powstało niedawno nowe bistro – Kardamon Cafe. Choć znajduje się tak blisko zatłoczonych atrakcji turystycznych, panuje w nim spokojna, żeby nie powiedzieć leniwa, atmosfera. Któregoś wieczoru byłam na spacerze z moim psem, zacinał lodowaty deszcz, a ja byłam przeziębiona i marzyłam o kubku czegoś gorącego do picia. Nic więc dziwnego, że rzęsiście oświetlony, zielony Kardamon wydał mi się przytulną przystanią. Gdy tylko weszłam, kelnerka przyniosła miskę z wodą (dla psa) oraz gorącą, bardzo smaczną kawę latte z syropem piernikowym (dla mnie). Po ponad godzinie sączenia rozgrzewającej kawy, przeglądania regału z książkami i rozmawiania z miłą kelnerką oraz innymi gośćmi, byłyśmy gotowe wyruszyć w dalszą drogę.


Natomiast dzisiaj postanowiłam wypróbować ich lunchowe menu dnia. Cena waha się od 14 do 25 zł i obejmuje ona zupę + mięso lub rybę, dodatek (kaszę, ryż albo ziemniaki) oraz surówkę. Są też zestawy wegetariańskie (ok. 12 zł). Ja skusiłam się na zestaw klasyczny: barszcz, kurczak panierowany, ziemniaki i surówka ze świeżej marchewki.


Barszcz był bardzo smaczny, niemal jak domowy, psuły go tylko niestety ziemniaki, które smakowały jakby były wczorajsze (znacie ten charakterystyczny słodkawy smak ziemniaków trzymanych w lodówce?). Może zamiast niezbyt apetycznych ziemniaków warto byłoby dodać do niego paszteciki albo chociaż jajko na twardo?


Na szczęście ziemniaki w drugim daniu były już zupełnie świeże, podobnie jak smaczna surówka z tartej marchwi. A kotlet z kurczaka w panierce z bułki tartej okazał się absolutnym mistrzostwem – mięso było soczyste, a panierka chrupka. Spytałam potem kucharza, jaki ma sekret, ale okazało się, że przygotowuje mięso dokładnie tak jak ja, czyli obtacza w panierce z mąki, jajka i bułki, a potem smaży na średnim ogniu. Dlaczego więc jego był znacznie smaczniejszy od mojego? Na tym chyba polega różnica między mistrzem kuchni, a szarym zjadaczem kotletów. ;)


Sądzę, że jest to bardzo dobre miejsce na szybki, domowy lunch w miłej atmosferze. Można tu też zjeść śniadanie, napić się smacznej kawy, albo po prostu zaszyć w wygodnym fotelu i oddać smakowitej lekturze. Kardamon Cafe jest smaczna i rozgrzewająca - podobnie jak przyprawa, od której wzięła nazwę. :)

Adres: ul. Retoryka 19, Kraków (Stare Miasto)


niedziela, 25 sierpnia 2013

ŚNIADANKO W KOLANKU


O Kolanku Nr 6 pisałam już tutaj, na samym początku mojego bloga. Jest to nadal jedno z moich ulubionych miejsc na Kazimierzu i dość często tam wpadam. Ostatnio Gosia wyciągnęła mnie na Kolankowe śniadanie i przyznam, że zostałam nim bardzo pozytywnie zaskoczona.



Najpierw zaskoczyła mnie cena - jedyne 18 zł za osobę za bufet typu „jesz ile chcesz” i to jeszcze z napojami (herbata, kawa i woda z cytryną) wliczonymi w cenę. Potem zdumiała mnie różnorodność jedzenia: od smażonych kiełbasek i bekonu, przez półmiski serów i wędlin, tarty z różnymi nadzieniami, sałatki ze świeżych warzyw, aż po musli z jogurtem oraz ciasta z kremem i owocami. A na końcu zadziwiła mnie jego jakość - wszystko było świeżutkie (kucharz co chwilę donosił nowe półmiski na stół) i bardzo smaczne. Okazało się, że wszystko - łącznie z chrupiącymi bułkami i domowym pasztetem - jest robione ręcznie na miejscu.




Jedzenie znikało ze stołu w tak ekspresowym tempie, że na zdjęciach możecie zobaczyć zaledwie smętne (choć wciąż smakowite) resztki. Mi - oprócz francuskich tart oraz ciasta z bitą śmietaną i malinami - najbardziej posmakowało guacamole (pasta z awokado) z suszonymi pomidorami, które jest nie tylko smaczną, ale i zdrową alternatywą dla kupnych smarowideł. A na deser zamówiłyśmy jeszcze domową lemoniadę z malinami (7 zł) i oranżadę z kawałkami świeżych pomarańczy (7 zł). Było to idealne zakończenie tego długiego, leniwego śniadanka w Kolanku. :)

Adres: ul. Józefa 17, Kraków (Kazimierz)
Strona www: www.kolanko.net








 

sobota, 3 sierpnia 2013

TRIBECA U SZOŁAYSKICH - KAWA W SZUFLADZIE

TriBeCa to nie tylko nazwa nowojorskiej dzielnicy, ale również sieć przymuzealnych kawiarni w Krakowie. Moją ulubioną TriBeCą jest ta na placu Szczepańskim, który ostatnimi czasy zaczął tętnić życiem dzięki nowej fontannie multimedialnej, a także nowym knajpkom (m.in. Charlotte). Kawiarnia TriBeCa u Szołayskich dobrze wpisuje się w ten nowy, dynamiczny klimat.


Najczęściej wpadam tu na kawę ze znajomymi albo szybki lunch, gdy akurat mam coś do załatwienia w okolicach Rynku. Usiąść można albo w ogródku z widokiem na plac Szczepański i Pałac Sztuki, albo na wewnętrznym patio, albo w przestronnej, chłodnej sali. Wystrój sali jest dość przyjemny, choć raczej minimalistyczny. W ciągu dnia jest tu bardzo jasno i dość spokojnie, więc często zauważam tu ludzi, którzy przyszli popracować na swoich laptopach. Jeżeli kogoś nie rozprasza kawiarniany gwar, to rzeczywiście może to być świetne miejsce do pracy.


Na drabinie z półkami leżą książki o sztuce (w różnych językach), więc czekając na zamówienie można się dokształcić historyczno-sztucznie. Zwłaszcza, że czekanie na pojawienie się obsługi jest jedną z cech charakterystycznych w tej kawiarni. Dlatego jeżeli czekanie zbytnio się przedłuża, to po prostu podchodzę do lady, żeby złożyć zamówienie albo zapłacić za rachunek. Dzięki temu unikam wielu niepotrzebnych frustracji...


Moim zdaniem największą zaletę kawiarni TriBeCa jest kawa. Niektóre kawy smakowe są trochę dla mnie za słodkie, dlatego ostatnio stawiam na klasykę, czyli latte (8-12 zł) albo cappuccino (8-12 zł). Ale dla osób nie bojących się cukru, polecam np. mrożoną kawę z lodami miętowymi (12 zł). Bardzo dobre są tu też kanapki i inne przekąski. Ostatnio jadłam tam przepyszną bagietkę na ciepło z kurczakiem, serem i mnóstwem warzyw (14 zł). Natomiast z deserami bywa różnie... Czekoladowy tort TriBeCa (12 zł) był bardzo smaczny, chociaż trochę za słodki. Natomiast ten niekształtny placek na zdjęciu poniżej to ponoć tiramisu (11 zł). Nie przypominał on w smaku żadnego innego tiramisu, które w życiu jadłam, i niestety nie jest to komplement...



Będąc w TriBeCe warto zajrzeć na wystawy Muzeum Narodowego, które znajdują się w tym samym budynku: „Zawsze Młoda! Polska sztuka około 1900” oraz „Szuflada Szymborskiej”. Ta druga wystawa nie tylko jest zupełnie darmowa, ale do tego ma interaktywną, lekko surrealistyczną formę. Pamiątki po poetce prezentowane są w szufladach, które można samemu otwierać, i tworzą coś w rodzaju kunstkamery, czyli pokoju dziwów. Kamienica Szołayskich to świetne miejsce na spędzenie popołudnia ze sztuką, Noblistką oraz kawą.


PS. A pamiętacie prześmieszne wierszyki o jedzeniu zwane „lepiejami”, które tworzyła Wisława Szymborska? :)

„Lepsza ciotka striptizerka, niż podane tu żeberka”
„Lepsza w domu świekra z zezem, niż tu jajko z majonezem”
„Lepiej mieć horyzont wąski, niż zamawiać tu zakąski”



Adres: Plac Szczepański 9, Kraków