Pokazywanie postów oznaczonych etykietą restauracja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą restauracja. Pokaż wszystkie posty

środa, 12 lutego 2014

NAJLEPSZE FRANCUSKIE RESTAURACJE W KRAKOWIE


Z jakim krajem kojarzy Wam się miłość? Mi z Francją: francuską kulturą, językiem i przede wszystkim jedzeniem. Dlatego z okazji nadchodzących Walentynek przygotowałam dla Was mój subiektywny ranking francuskich restauracji w Krakowie. Po kliknieciu na podtytuły będziecie mogli przeczytać pełną recenzję każdej z restauracji. Cracovie, je t'aime! :)



Plusy: urokliwe wnętrze w stylu filmu „Amelia”, smaczna, darmowa przegryzka przed posiłkiem, pyszna zupa cebulowa
Minusy: specyficzna obsługa, smażone ślimaki ociekające tłuszczem

adres: ul. Józefińska 2, Kraków (Podgórze)



Plusy: smaczne sezonowe sałatki, pyszny fondant au chocolat (ciastko z płynną czekoladą w środku), sklepik z francuskimi produktami na miejscu
Minusy: niezbyt przytulne wnętrze, małe porcje, słaba kawa

Adres: ul. św. Tomasza 25, Kraków (Stare Miasto)



Plusy: śniadanie serwowane aż do północy, pyszne kanapki, wyśmienita kawa
Minusy: mało chrupkie pieczywo w croque-monsieur, potrafi być tam tłoczno

Adres: Plac Szczepański, Kraków




Plusy: przepyszne foie gras, miła obsługa, bardzo dobre tarty
Minusy: niezbyt wygodne krzesła, dość przeciętna zupa cebulowa

Adres: ul. Józefa 34, Kraków (Kazimierz)
Strona www: www.zaziebistro.pl

Pamiętajcie tylko, że te wszystkie restauracje są zawsze bardzo oblegane, więc radzę Wam zrobić wcześniejszą rezerwację stolika, szczególnie w Walentynki! :)



A dla tych, którzy zostają w ten wieczór w domu, polecam obejrzenie mojego ukochanego filmu „Amelia” oraz przeczytanie artykułu o jedzeniu w filmie: FILM AMELIA - JAK JEDZENIE ŁĄCZY DOBRYCH LUDZI.


I jeszcze na deser jedna z moich ulubionych francuskich piosenek o miłości. Nie jest to jednak ani Edith Piaf, ani nawet Jacques Brel (chociaż ich też uwielbiam) - tylko dość kontrowersyjna Carla Bruni. Oceńcie sami! :)






niedziela, 9 lutego 2014

ZAKŁADKA (KRAKÓW) – FRANCUSKI SZYK KONTRA TŁUSTE ŚLIMAKI


Francuska restauracja Zakładka food & wine zgodnie ze swoją nazwą znajduje się za kładką. A dokładnie za Kładką Bernatką (tak, tak, wiem, że to Kładka Ojca Bernatka, ale to się już tak dobrze nie rymuje :)) łączącą krakowski Kazimierz z Podgórzem.


Na początku Zakładka zachwyciła mnie stylowym wnętrzem przypominającym mój ukochany film, „Amelia” (o którym pisałam tutaj): czerwone skórzane kanapy, gramofon na parapecie, figurki psów i świnek porozstawiane na półkach, czarno-białe zdjęcia francuskich gwiazd wiszące na ścianach. Ogólnie jest dość elegancko, ale przytulnie. A do tego gwarno, bo znalezienie wolnego stolika bez wcześniejszej rezerwacji graniczy z cudem.


Czekając na nasze dania, dostałyśmy niespodziewanie całkiem sycącą i smaczną przegryzkę: kilka małych kawałków pieczywa, w tym ciepłą bułeczkę, kawałek pasztetu i pastę z czarnych oliwek żartobliwie podane w kieliszku od jajka.


Później postawiono przed nami ogromne talerze zupy. Moja zupa cebulowa (9 zł) była bardzo smaczna, gęsta i dobrze doprawiona (zdecydowanie lepsza niż w Zazie). Natomiast krem z grzybów zamówiony przez moją koleżankę, Mi (12 zł) był rzeczywiście bardzo grzybowy i aromatyczny, ale komuś chyba sypnęło się trochę za dużo soli...

Po przegryzce i sycących zupach byłyśmy już zupełnie najedzone i dość zadowolone z naszej wizyty, bo - nie licząc przesolonej zupy grzybowej - wszystko do tej pory było bardzo dobre. Niestety od tego momentu wszystko zaczęło się psuć.


Po pierwsze ślimaki. Ponieważ ani ja, ani Mi nie byłyśmy zbyt głodne, postanowiłyśmy wziąć jedną porcję na spółkę, tylko na spróbowanie. Wydawało nam się, że jasno zakomunikowałyśmy to kelnerce, dlatego byłyśmy zdziwione (tym razem niezbyt pozytywnie), gdy przed każdą z nas wylądował duży talerz ze ślimakami (każdy za 28 zł). Gdy natychmiast grzecznie zwróciłyśmy uwagę na zaistniałą pomyłkę, kelnerka odburknęła, że dwa razy powtarzała nasze zamówienie i że na pewno bez problemu zjemy dwie porcje ślimaków. Nie chcąc robić sceny, zakończyłyśmy dyskusję i zaczęłyśmy jeść.


Ślimaki były podane na przemyślnym talerzu z małymi wgłębieniami, który prezentował się bardzo dekoracyjnie. Ale to jedyna pozytywna rzecz, jaką mogę o nich powiedzieć. Ślimaki nie dość, że były usmażone, to jeszcze pływały w tłuszczu, który zdaniem kelnerki był „masełkiem” z ziołami, ale dla mnie smakował bardziej jak zwykły olej. Nie mam więc pojęcia, jak smakowały same ślimaki, bo smak i konsystencja tłuszczu skutecznie zabiły wszelkie inne doznania sensualne.


Po drugie obsługa. Przez pierwszą część posiłku (do ślimaków) kelnerka była bardzo miła, jednak potem zaczęła się robić trochę zbyt... obcesowa, dosłownie zaglądając mi w talerz i komentując, czy wszystko zjadłam. Myślę, że istnieje cienka linia między bezpośredniością a nietaktem i że osoba nas obsługująca była bardzo bliska jej przekroczenia.


Tak więc mam bardzo mieszane odczucia co do Zakładki. Z jednej strony urokliwe wnętrze, duże porcje, smaczna zupa cebulowa, a z drugiej - niezbyt miła obsługa i ociekające tłuszczem ślimaki. Sama nie wiem, co mam o tym myśleć. A co Wy sądzicie o tej restauracji?



adres: ul. Józefińska 2, Kraków (Podgórze)

niedziela, 2 lutego 2014

ZAZIE BISTRO – MAGIA FRANCUSKIEGO JEDZENIA


O Zazie, francuskim bistro na krakowskim Kazimierzu, słyszałam wielokrotnie od moich znajomych, którzy niezależnie od siebie gorąco mi je polecali. Co ciekawe, wszyscy trzej znajomi mieli na imię Michał. Czyżby Zazie było jakimś tajnym miejscem spotkań Michałów lubiących francuską kuchnię? ;)


Po tych wszystkich pochwałach, jakie padły z ust trzech Michałów, spodziewałam się czegoś naprawdę niesamowitego, dlatego poczułam się lekko rozczarowana, że wnętrze jest tak... zwyczajne. Co prawda na ścianie znajduje się czarno-biała fototapeta z widokiem na Wieżę Eiffla, a przy drzwiach wiodących do piwnicy stoi żeliwna latarnia rodem z Narnii, jednak całość jakoś mnie nie zachwyciła, a metalowe krzesełka były wyjątkowo niewygodne. Na szczęście miła obsługa i pyszne jedzenie zrekompensowały mi wszelkie braki w estetyce i wygodzie.

Gdy zobaczyłam obszerną kartę dań, nie wiedziałam, na co się zdecydować. Kusiły mnie zwłaszcza ślimaki po burgundzku, na które na pewno będę musiała tu wrócić. Ostatecznie zdecydowałam się jednak na delikatne foie gras (tłustą gęsią wątróbkę) z plackiem z batatów (słodkich ziemniaków) podawane na carpaccio z kalarepy w porto (22 zł). Miałam pewne obawy co do tego zestawu, ale okazało się, że to niecodzienne połączenie składników było wyjątkowo smakowite. Myślę, że tylko bardzo utalentowany (i odważny) szef kuchni mógł sobie pozwolić na taki kulinarny eksperyment. Chapeau bas! :)


Zazwyczaj, gdy widzę gdzieś w menu francuską zupę cebulową, nie mogę się powstrzymać, żeby jej nie zamówić. Nie inaczej było i tym razem. Zupa w Zazie (9 zł) była dość smaczna, choć niestety daleko jej do tej, którą jadłam w La Taverne de l'Arbre Sec w Paryżu.


Moja koleżanka, Gosia, jadła bardzo dobrą tartę alzacką z boczkiem, brie, jabłkiem i czerwoną cebulą (11 zł / kawałek). A na deser wzięłyśmy na spółkę gruszkę gotowaną w białym winie z sosem migdałowym (11 zł). Sos był przepyszny i krył w sobie całe migdały (uwaga na zęby!), jednak sama gruszka była tak słodka i wygotowana, że straciła cały naturalny aromat. A szkoda, bo to danie ma ogromny potencjał.


Wystrój Zazie wydaje mi się tak neutralny, a jedzenie tak pyszne, że jest to idealna restauracja na praktycznie każdą okazję: od rodzinnego obiadu z dziećmi i psem, przez spotkanie ze znajomymi, po romantyczną randkę. Radzę tylko zrobić wcześniejszą rezerwację, bo często wszystkie stoliki są już zajęte. Jednak biorąc pod uwagę jakość ich francuskiego jedzenia, wcale się temu nie dziwię. :)

Adres: ul. Józefa 34, Kraków (Kazimierz)
Strona www: www.zaziebistro.pl


PS. A na deser francuska piosenkarka Zaz, której imię zawsze kojarzy mi się z Zazie. ;)


niedziela, 26 stycznia 2014

WEEKEND W DUBLINIE CZĘŚĆ 2: OWOCE MORZA I PUBY

OWOCE MORZA

W kraju wyspiarskim, a szczególnie w Dublinie leżącym u ujścia rzeki Liffey do Morza Irlandzkiego, nie może oczywiście zabraknąć ryb i innych wodnych żyjątek. Irlandczycy uwielbiają układać piosenki na temat swojego jedzenia, a chyba najbardziej znaną z nich jest „Molly Malone” o ślicznej sprzedawczyni owoców morza, której towar jest „żywy, ju-hu!” (alive, alive, oh!). Molly ma nawet swój własny pomnik przy głównej ulicy Dublina, Grafton Street, nazywany żartobliwie „The Trollop With The Scallop” (w wolnym tłumaczeniu: „Cizia z rybą” :)).


Aby spróbować najświeższych owoców morza, wybraliśmy się do urokliwej nadmorskiej miejscowości Howth, do której z centrum Dublina można dotrzeć podmiejską kolejką DART w niecałe pół godziny. Wygłodniali po spacerze po molo postanowiliśmy zjeść półmisek owoców morza dla dwojga w polecanej nam restauracji Deep. Ponieważ jednak było to słoneczne, niedzielne popołudnie, okazało się, że nie tylko wpadliśmy na ten pomysł, i w Deep nie było już żadnych wolnych stolików. Zrezygnowani poszliśmy do sąsiedniego lokalu – Brass Monkey, gdzie z braku miejsca musieliśmy siedzieć przy barze.


Mam dość mieszane uczucia co do Brass Monkey. Niektóre potrawy były bardzo smaczne, zwłaszcza bogata, rybna zupa chowder (6,50 euro), ale niektóre wręcz niejadalne, jak okrutnie kwaśna zupa tajska (5,50 euro). Także półmisek owoców morza był nierówny (40 euro) – smażone kalmary oraz łosoś z grilla były świeże i dobrze doprawione, podczas gdy ryba w panierce nie miała w ogóle smaku. Obsługa była przesympatyczna, ale próbowała nas oszukać na 1,50 euro. Niby nie jest to majątek, a po zwróceniu mu uwagi, kelner bardzo nas przepraszał za pomyłkę, jednak niesmak pozostał. ;)


Brass Monkey
Adres: 12 West Pier, Howth, Dublin
Strona www: www.brassmonkey.ie

PUBY


Na szczęście puby w Dublinie okazały się tak świetne, jak się spodziewałam, a może nawet lepsze. Żeby schronić się przed deszczem, weszliśmy do przytulnego Peter's Pub niedaleko parku St Stephen's Green. Poprosiliśmy przemiłego barmana o coś na rozgrzewkę, a on podał nam gorący cider (cydr) z cynamonem i goździkami (3,90 euro) oraz kawę po irlandzku (z whisky) ozdobioną trójlistną koniczynką, która jest symbolem Irlandii. (7,00 euro). Oba napoje były przepyszne i rzeczywiście bardzo rozgrzewające. To, co mnie zaskoczyło w Peter's Pub, to fakt, że jest to miejsce spotkań dla każdego: od rodzin z dziećmi, przez turystów takich jak my, po osoby w starszym wieku, które nie ustępowały w zabawie (i piciu ;)) młodszej klienteli.

Peter's Pub
Adres: 1 Johnson Place, Dublin 2
Strona www: www.peterspub.ie

IRLANDZKIE PIWA


Nasza druga wyprawa do pubu miała na celu degustację słynnych irlandzkich piw. Jadąc z lotniska na początku naszego weekendu, zwierzyłam się taksówkarzowi, że nie przepadam za piwem Guinness. Taksówkarz dał mi wtedy dwie rady. Po pierwsze Guinness nie lubi podróżować, więc najlepiej pić go jak najbliżej jego miejsca powstania, czyli dublińskiego browaru Guinness Brewery. Po drugie, jeżeli nie lubię gorzkiego posmaku, mogę poprosić barmana o dolanie soku porzeczkowego, który zabije goryczkę. Ta druga rada odnosi się niestety tylko do kobiet, ponieważ zdaniem taksówkarza picie piwa z sokiem jest niemęskie. ;)


Gdy wybraliśmy się na wieczorny wypad do pubu O'Neills przy Trinity College z muzyką na żywo, okazało się taksówkarz miał całkowitą rację. Guinness smakuje znacznie lepiej w Dublinie niż w Krakowie, a z sokiem porzeczkowym jest już zupełnie obłędny. Spróbowaliśmy też lokalnego jasnego ale o wdzięcznej nazwie Galway Hooker (5,60 euro), a ja nie mogłam się oprzeć gorącej czekoladzie ze śmietankowym likierem Baileys i marshmallows (słodkimi piankami) do posypki. Mniam! :)

O'Neills Bar and Restaurant
Adres: 2 Suffolk Street, Dublin 2
Strona www: www.oneillsbar.com


Po takim świetnym weekendzie z przepysznym jedzeniem i piciem nie chciało nam się wracać do śnieżnego Krakowa. Niestety obowiązki wzywały, więc następnego dnia wsiedliśmy do samolotu powrotnego, zabierając ze sobą na pocieszenie pięć opakowań irlandzkiego sera cheddar i planując już zakup likieru Baileys. Slàinte! :)




sobota, 25 stycznia 2014

WEEKEND W DUBLINIE CZĘŚĆ 1: TRADYCYJNA KUCHNIA IRLANDZKA

Co dobrego można zjeść i wypić w Dublinie? To była moja pierwsza myśl, gdy zaczynałam się przygotowywać do naszego weekendu w Irlandii. Oczywiście nasz wyjazd obfitował także w bardziej kulturalne atrakcje: oglądanie obrazów Starych Mistrzów w National Gallery of Ireland, zwiedzanie Trinity College czy spektakl na podstawie mojej ukochanej książki „Duma i uprzedzenie” Jane Austen w Gate Theatre. Jednak aspekt kulinarny był dla mnie niemniej ważny. Dlatego z pomocą mojej przyjaciółki Kasi, u której się zatrzymaliśmy,  oraz czytelnika mojego bloga z Irlandii, Gary'ego, przygotowałam dla Was krótkie podsumowanie najciekawszych dublińskich przysmaków.


Typowe potrawy irlandzkie składają się głównie z ziemniaków, mięsa oraz warzyw, więc są dość tłuste i sycące. Nasz pierwszy irlandzki obiad zjedliśmy w Quays Irish Restaurant w tętniącej życiem dzielnicy Temple Bar. Trafiliśmy tam trochę przez przypadek, ale okazało się, że był to świetny wybór: przytulny wystrój, smaczne jedzenie i bardzo miła obsługa. W ogóle wszyscy Irlandczycy, których spotkaliśmy, byli niezmiernie sympatyczni i serdeczni. :)


Postanowiliśmy spróbować Beef and Guinness stew czyli potrawki z wołowiny, warzyw i irlandzkiego skarbu narodowego - piwa Guinness (10,95 euro w ramach menu dnia). Gęsty i aromatyczny stew był idealnym daniem na deszczową pogodę, jaką przywitał nas Dublin.


Ja koniecznie chciałam spróbować boxty, czyli irlandzkich placków ziemniaczanych podanych tu ze świeżymi warzywami i smacznym sosem (6,95 euro). Boxty okazał się przepyszny – podobało mi się połączenie maślano-kremowego purée ziemniaczanego, mięsnych kawałków bekonu i chrupiącej panierki z bułki tartej i mąki owsianej. Moim zdaniem była to najlepsza potrawa całego wyjazdu.


Niestety ryba z frytkami (fish and chips), którą wzięłam jako danie główne, nie była najlepszym wyborem (10,95 euro w ramach menu dnia). Frytki były bardzo smaczne, ale w połączeniu z rybą smażoną na głębokim tłuszczu stały się bardzo ciężkostrawne. Ryba była tak tłusta, że wreszcie zrozumiałam, dlaczego Brytyjczycy jedzą ją w gazecie – papier wchłania część oleju, dzięki czemu ta bomba cholesterolowa staje się bardziej jadalna. W końcu udało mi się zjeść tylko frytki i to polewając je ogromną ilością keczupu. No cóż, może to była kara za to, że zamówiłam angielskie danie w kraju, który za Anglikami nie przepada? :)


Ogólnie nasze pierwsze wrażenia z kuchni irlandzkiej były bardzo pozytywne, choć na inne specjały, jak black pudding (kiełbasa z krwi, coś w rodzaju naszej kaszanki) czy cynaderki (duszone nerki), już jakoś już nie mieliśmy apetytu. ;)


Mieliśmy za to wielką ochotę na świeże owoce morza oraz oczywiście na piwo w tradycyjnym irlandzkim pubie. Jeżeli więc chcecie przeczytać o naszych restauracyjnych przygodach w urokliwym miasteczku Howth, a także o tym, jakie trunki polecał nam prawdziwy irlandzki taksówkarz, zapraszam na bloga już jutro! :)

Quays Irish Restaurant
Adres: 10-12 Temple Bar Square, Dublin 2, Irlandia

niedziela, 8 grudnia 2013

LA PETITE FRANCE – PRAWIE JAK W PARYŻU


Po wizycie w Charlotte postanowiłam przetestować także inne francuskie knajpki w Krakowie. Zaczęłam od bistro La Petite France, które nie tylko z nazwy kojarzy mi się z naszym tegorocznym wyjazdem do Francji. Spędziliśmy wtedy ponad tydzień w Paryżu, zwiedzając wszystkie najważniejsze atrakcje typu Wersal czy Luwr, jednak najmilej wspominamy spacery po urokliwej artystycznej dzielnicy Saint-Germain-des-Prés, po której oprowadzał nas zaprzyjaźniony Francuz. W małych bistro na chodnikach wąskich uliczek siedzieli lekko zblazowani paryżanie, popijając espresso z miniaturowych filiżanek i podjadając od niechcenia francuskie przysmaki.


Tak właśnie się poczułam, gdy po powrocie do Krakowa wybraliśmy się do La Petite France, znajdującej się w stosunkowo spokojnej części ulicy św. Tomasza. Wnętrze jest bardzo minimalistyczne: ozdabiają je jedynie czarno-białe zdjęcia paryskich bistro oraz smakowicie wyeksponowane francuskie sery i przetwory. Za to przy ładnej pogodzie można usiąść przy stolikach na zewnątrz i poczuć się prawie jak w Paryżu (o ile oczywiście nie zaczepi nas jakiś swojski menel ;)).


W zmieniającym się sezonowo menu znajdują się typowo francuskie potrawy przygotowane w przeważającej mierze z oryginalnych francuskich składników. Nam najbardziej posmakowała saszetka z niebieskim serem fourme d'ambert, gruszką i bukietem sałat (17 zł) oraz sałatka z kozim serem, rukolą i malinami polana octem malinowym (21 zł). W ogóle bardzo lubię połączenie ostrych serów i słodkich owoców, zwłaszcza gdy składniki są świeże i aromatyczne. Kolację popijaliśmy białym winem muscadet (8 zł /kieliszek) oraz czerwonym bordeaux (12 zł /kieliszek).


Desery również były bardzo apetyczne (ok. 8-12 zł). Zestaw kawa + 3 małe porcje deserów pozwala spróbować obłędnej tarty cytrynowej, ciasta czekoladowego oraz niewielkiej kokilki crème brûlée. Szkoda tylko, że sama kawa nie była zbyt smaczna. A jeżeli lubicie czekoladę, nie możecie przegapić fondant au chocolat podawanego na ciepło z lodami waniliowymi (12 zł). Jest to ciasto, które ma chyba najwięcej czekolady w czekoladzie, bo kiedy przebijecie się już przez mocno kakaową skórkę, w środku czeka Was niespodzianka – gęsta, roztopiona czekolada, od której fondant wziął swoją nazwę. Uwielbiam ten deser, a wersja podawana w La Petite France należała do jednej z najlepszych, jakie jadłam.


Na miejscu jest też sklepik, w którym można kupić różne francuskie specjały. Mi bardzo posmakował dość słodki krem z kasztanów (crème de marrons) popularnej we Francji firmy Bonne Maman (czyli dobra mamusia), którym można smarować chleb lub naleśniki. Niestety, jak to bywa z markowymi produktami, ceny nie należą do najniższych...


Porcje w La Petite France są dość niewielkie, więc jest to raczej opcja na lekki lunch lub kolację niż na obfity obiad. Choć wnętrze nie jest szczególnie przytulne, myślę, że jakość jedzenia rekompensuje inne braki. Na pewno będę tu wracać, gdy ogarnie mnie tęsknota za Francją, Paryżem i mocno czekoladowymi deserami. :)

PS. Na górze strony pojawiły się kolejne zakładki. Mam nadzieję, że pomogą Wam się poruszać po moim blogu. :)



Adres: ul. św. Tomasza 25, Kraków (Stare Miasto)
Strona www: www.lapetitefrance.pl oraz facebook

środa, 27 listopada 2013

HAMSA HUMMUS & HAPPINESS – ROZGRZEWAJĄCO I AROMATYCZNIE


Na HAMSA hummus & happiness israeli restobar zwróciłam uwagę podczas wielu festiwali kulinarnych tego lata, ponieważ do ich stoiska zawsze ustawiała się najdłuższa kolejka. Zaciekawiona ich festiwalową popularnością, postanowiłam wybrać się na krakowski Kazimierz, żeby samej przekonać się, na czym polega fenomen tej nowoczesnej izraelskiej restauracji.


Było deszczowe niedzielne popołudnie w listopadzie, ale ku naszemu zdziwieniu lokal był prawie całkiem zapełniony, zarówno przez krakowian, jak i zagranicznych turystów, a atmosfera panowała zupełnie niejesienna. Jasne wnętrze utrzymane jest w bielach i błękitach, które ożywia bujna zieleń we wnękach okiennych oraz kolorowe zdjęcia współczesnego Tel Awiwu wiszące na ścianach. W powietrzu unosiła się energiczna izraelska muzyka, przypominająca skrzyżowanie folk i rocka, oraz nieco duszny zapach jedzenia i orientalnych przypraw (na szczęście później kelnerka otworzyła szeroko okna).


Dla osób niewtajemniczonych nazwy potraw w menu mogą brzmieć dość egzotycznie i enigmatycznie, ale na szczęście uprzejma obsługa cierpliwie wszystko wyjaśnia. Na początek wzięliśmy zestaw 3 mezze (czyli przystawek i dipów), podawany w tak zwanej „łapie” (34,80 zł). Do każdego zestawu podawane są trzy rodzaje pieczywa: manakish, laffa i pita. Mi najbardziej smakował manakish posypany przyprawami, ale pozostałe dwa też były całkiem niezłe. Podobało mi się, że sami mogliśmy skomponować swoją „łapę”, chociaż mieliśmy problem z wyborem, bo wszystko wydawało nam się warte spróbowania.




W końcu zdecydowaliśmy się na flagowe danie restauracji, czyli hummus, a do tego baba ganoush oraz marynowany biały ser labneh w za'atarze, czyli mieszance tymianku, oregano i innych ziół. Hummus to pasta z ciecierzycy oraz tahini (zmielonych ziaren sezamu) z dodatkiem czosnku i soku z cytryny. Hummus można łączyć z wieloma dodatkami, my skusiliśmy się na owoc granatu i orzeszki pinii, które świetnie podkreślały jego smak, ale go nie zagłuszały. Sezamowa pasta tahini – w połączeniu z pieczonym bakłażanem – stanowi bazę także dla baba ganoush, która była znacznie delikatniejsza od hummusu. Obie pasty tak mi posmakowały, że postanowiłam włączyć je do mojego domowego jadłospisu, zwłaszcza że nie są bardzo trudne do zrobienia. Natomiast ser labneh z naturalnego jogurtu wydał mi się trochę za kwaśny, choć zdaniem mojego Męża to właśnie stanowiło jego główną zaletę. :)




Jako danie główne zamówiliśmy jagnięcinę po marokańsku z kuskusem (39,60 zł), która okazała się co prawda mało fotogeniczna, ale za to bardzo smaczna. Mięso było miękkie i delikatne, a dość ostry, orientalny sos bardzo aromatyczny, jak dla mnie nawet trochę aż za bardzo... Choć kuskus z rodzynkami i ogórkiem oraz morele trochę łagodziły ostrość potrawy, udało mi się zjeść tylko kilka kęsów, natomiast Mąż, który bardziej ode mnie lubi pikantne dania, zjadł resztę z przyjemnością.


Ponieważ jagnięcina była mocno mięsna, dla równowagi wzięliśmy też coś warzywnego: nowinkę lokalu – tadżin, czyli jednogarnkowe danie serwowane w dekoracyjnym naczyniu ze stożkowatą pokrywą. W wegetariańskiej wersji tadżinu (28 zł) krył się pyszny kalafior w sosie pomidorowym z oliwkami i cytryną. Podano go z kuskusem oraz faszerowanymi warzywami, które okazały się niestety najsłabszym punktem programu. Cukinia była gorzka, a jej pomidorowy farsz po prostu niesmaczny. Faszerowanych cebul nie mieliśmy już nawet ochoty próbować.





Na koniec nie mogliśmy odmówić sobie deseru. Choć baklavę (5,50 zł), czyli deser z ciasta filo przełożonego orzechami z miodem, wielu ludzi uważa za zbyt słodką, mi wydała się idealna. Za to chwalone przez wielu ciasto basbousa z migdałami i wodą z kwiatów pomarańczy (4, 90 zł) było dla mnie nieco za mdłe (jak nietrudno się domyślić, Mężowi bardzo smakowało ;)). Deser popiliśmy pyszną, korzenną kawą po beduińsku, parzoną w specjalnym naczyniu zwanym dżezwa (8,90 zł).



Chociaż Mąż i ja mieliśmy często rozbieżne opinie o poszczególnych potrawach, to w jednym byliśmy całkowicie zgodni – jedzenie w HAMSA hummus & happiness jest bardzo różnorodne, całkiem inne od tego, do czego przywykliśmy, a do tego absolutnie przepyszne. Wyszliśmy stamtąd najedzeni, rozgrzani i bardzo zadowoleni. Myślę, że jest to świetne miejsce na spotkanie ze znajomymi albo aromatyczny obiad w zimowe popołudnie. W menu jest bardzo dużo potraw wegetariańskich, wegańskich i bezglutenowych, ale równocześnie nie brakuje opcji dla mięsożerców. HAMSA, zgodnie ze swoją nazwą, serwuje nie tylko hummus, ale i szczęście, które przyjęło postać pysznych dań z Bliskiego Wschodu.




PS. Tak obszerną recenzję mogłam napisać dzięki akcji kulinarnej Blogerzy Smakują zorganizowanej przez urodaizdrowie.pl oraz dzięki właścicielom HAMSA hummus & happiness, którzy ufundowali nam degustację. Ponieważ byłam już wcześniej w Hamsa incognito, wiem, że potrawy są równie smaczne, a obsługa równie sympatyczna, nawet gdy nie jest się zapowiedzianym blogerem kulinarnym. :)

Więcej zdjęć możecie zobaczyć tutaj.

Adres: ul. Szeroka 2, Kraków (Kazimierz)

Strona www: hamsa.pl oraz facebook