środa, 27 listopada 2013

HAMSA HUMMUS & HAPPINESS – ROZGRZEWAJĄCO I AROMATYCZNIE


Na HAMSA hummus & happiness israeli restobar zwróciłam uwagę podczas wielu festiwali kulinarnych tego lata, ponieważ do ich stoiska zawsze ustawiała się najdłuższa kolejka. Zaciekawiona ich festiwalową popularnością, postanowiłam wybrać się na krakowski Kazimierz, żeby samej przekonać się, na czym polega fenomen tej nowoczesnej izraelskiej restauracji.


Było deszczowe niedzielne popołudnie w listopadzie, ale ku naszemu zdziwieniu lokal był prawie całkiem zapełniony, zarówno przez krakowian, jak i zagranicznych turystów, a atmosfera panowała zupełnie niejesienna. Jasne wnętrze utrzymane jest w bielach i błękitach, które ożywia bujna zieleń we wnękach okiennych oraz kolorowe zdjęcia współczesnego Tel Awiwu wiszące na ścianach. W powietrzu unosiła się energiczna izraelska muzyka, przypominająca skrzyżowanie folk i rocka, oraz nieco duszny zapach jedzenia i orientalnych przypraw (na szczęście później kelnerka otworzyła szeroko okna).


Dla osób niewtajemniczonych nazwy potraw w menu mogą brzmieć dość egzotycznie i enigmatycznie, ale na szczęście uprzejma obsługa cierpliwie wszystko wyjaśnia. Na początek wzięliśmy zestaw 3 mezze (czyli przystawek i dipów), podawany w tak zwanej „łapie” (34,80 zł). Do każdego zestawu podawane są trzy rodzaje pieczywa: manakish, laffa i pita. Mi najbardziej smakował manakish posypany przyprawami, ale pozostałe dwa też były całkiem niezłe. Podobało mi się, że sami mogliśmy skomponować swoją „łapę”, chociaż mieliśmy problem z wyborem, bo wszystko wydawało nam się warte spróbowania.




W końcu zdecydowaliśmy się na flagowe danie restauracji, czyli hummus, a do tego baba ganoush oraz marynowany biały ser labneh w za'atarze, czyli mieszance tymianku, oregano i innych ziół. Hummus to pasta z ciecierzycy oraz tahini (zmielonych ziaren sezamu) z dodatkiem czosnku i soku z cytryny. Hummus można łączyć z wieloma dodatkami, my skusiliśmy się na owoc granatu i orzeszki pinii, które świetnie podkreślały jego smak, ale go nie zagłuszały. Sezamowa pasta tahini – w połączeniu z pieczonym bakłażanem – stanowi bazę także dla baba ganoush, która była znacznie delikatniejsza od hummusu. Obie pasty tak mi posmakowały, że postanowiłam włączyć je do mojego domowego jadłospisu, zwłaszcza że nie są bardzo trudne do zrobienia. Natomiast ser labneh z naturalnego jogurtu wydał mi się trochę za kwaśny, choć zdaniem mojego Męża to właśnie stanowiło jego główną zaletę. :)




Jako danie główne zamówiliśmy jagnięcinę po marokańsku z kuskusem (39,60 zł), która okazała się co prawda mało fotogeniczna, ale za to bardzo smaczna. Mięso było miękkie i delikatne, a dość ostry, orientalny sos bardzo aromatyczny, jak dla mnie nawet trochę aż za bardzo... Choć kuskus z rodzynkami i ogórkiem oraz morele trochę łagodziły ostrość potrawy, udało mi się zjeść tylko kilka kęsów, natomiast Mąż, który bardziej ode mnie lubi pikantne dania, zjadł resztę z przyjemnością.


Ponieważ jagnięcina była mocno mięsna, dla równowagi wzięliśmy też coś warzywnego: nowinkę lokalu – tadżin, czyli jednogarnkowe danie serwowane w dekoracyjnym naczyniu ze stożkowatą pokrywą. W wegetariańskiej wersji tadżinu (28 zł) krył się pyszny kalafior w sosie pomidorowym z oliwkami i cytryną. Podano go z kuskusem oraz faszerowanymi warzywami, które okazały się niestety najsłabszym punktem programu. Cukinia była gorzka, a jej pomidorowy farsz po prostu niesmaczny. Faszerowanych cebul nie mieliśmy już nawet ochoty próbować.





Na koniec nie mogliśmy odmówić sobie deseru. Choć baklavę (5,50 zł), czyli deser z ciasta filo przełożonego orzechami z miodem, wielu ludzi uważa za zbyt słodką, mi wydała się idealna. Za to chwalone przez wielu ciasto basbousa z migdałami i wodą z kwiatów pomarańczy (4, 90 zł) było dla mnie nieco za mdłe (jak nietrudno się domyślić, Mężowi bardzo smakowało ;)). Deser popiliśmy pyszną, korzenną kawą po beduińsku, parzoną w specjalnym naczyniu zwanym dżezwa (8,90 zł).



Chociaż Mąż i ja mieliśmy często rozbieżne opinie o poszczególnych potrawach, to w jednym byliśmy całkowicie zgodni – jedzenie w HAMSA hummus & happiness jest bardzo różnorodne, całkiem inne od tego, do czego przywykliśmy, a do tego absolutnie przepyszne. Wyszliśmy stamtąd najedzeni, rozgrzani i bardzo zadowoleni. Myślę, że jest to świetne miejsce na spotkanie ze znajomymi albo aromatyczny obiad w zimowe popołudnie. W menu jest bardzo dużo potraw wegetariańskich, wegańskich i bezglutenowych, ale równocześnie nie brakuje opcji dla mięsożerców. HAMSA, zgodnie ze swoją nazwą, serwuje nie tylko hummus, ale i szczęście, które przyjęło postać pysznych dań z Bliskiego Wschodu.




PS. Tak obszerną recenzję mogłam napisać dzięki akcji kulinarnej Blogerzy Smakują zorganizowanej przez urodaizdrowie.pl oraz dzięki właścicielom HAMSA hummus & happiness, którzy ufundowali nam degustację. Ponieważ byłam już wcześniej w Hamsa incognito, wiem, że potrawy są równie smaczne, a obsługa równie sympatyczna, nawet gdy nie jest się zapowiedzianym blogerem kulinarnym. :)

Więcej zdjęć możecie zobaczyć tutaj.

Adres: ul. Szeroka 2, Kraków (Kazimierz)

Strona www: hamsa.pl oraz facebook



poniedziałek, 18 listopada 2013

JEDZENIE W SZTUCE I LITERATURZE – KRÓTKIE PODSUMOWANIE KONFERENCJI

Cornelis de Heem, Still-Life with Oysters, Lemons and Grapes, 1660s (www.wga.hu)
W ten weekend w ramach Festiwalu Kultiwarium w Krakowie odbyła się Konferencja Naukowa „Kultura jedzenia, jedzenie w kulturze”. Program był bardzo różnorodny, ale ze względów czasowych mogłam wybrać się tylko na jeden panel: „Artystyczne i literackie oblicza kuchni”. Jako filolog i historyk sztuki z wykształcenia, a smakosz z zamiłowania nie mogłam przegapić takiej gratki. :)

Pieter de Bloot, Christ in the House of Mary and Martha, 1637(www.wga.hu)
Bardzo spodobał mi się wykład pod tytułem „Cena non finita. Stoły, spiżarnie i wiktuały w siedemnastowiecznym malarstwie niderlandzkim”. Tak jak zapewniał łaciński tytuł wykładu, była to rzeczywiście niekończąca się uczta owoców, warzyw, mięsiw i innych wiktuałów namalowanych z taką precyzją, że można rozróżnić nawet poszczególne szczepy winogron. Co ciekawe, te niezwykle realistyczne obrazy często nie były wcale malowane z natury, o czym świadczy zestawienie obok siebie kwiatów czy owoców, które występują w różnych porach roku.

Frans Snyders, Still Life, 1635-1639 (www.wga.hu)
Oprócz funkcji czysto estetycznej te smakowite martwe natury miały również wiele ukrytych znaczeń. Istnieją różnorodne interpretacje, ale najbardziej popularne motywy to vanitas, czyli przemijania (gnijące owoce, zwiędłe kwiaty, niedokończony posiłek) oraz wątki religijne (kielich z winem, chleb). Dowiedziałam się też, że cytryna symbolizowała fałszywego przyjaciela, bo jest atrakcyjna z zewnątrz, a w środku kwaśna, natomiast sery były uważane przez niderlandzkich lekarzy za źródło wszelkich chorób. ;)

Salvador Dali, The Persistence of Memory, 1931 (source)

Wykład o jadalnym pięknie Salvadora Dalego również zapowiadał się bardzo ciekawie. Niestety prelegenci poświęcili tyle czasu na omówienie biografii sławnego surrealisty, że nie zdążyli za bardzo przedstawić clou wystąpienia – czyli związków między jedzeniem a malarstwem Salvadora. Dowiedziałam się jednak, że inspirację do „cieknących” zegarów w jego najsłynniejszym obrazie, „Trwałość pamięci” stanowił miękki camembert. Poza tym Dali tak bardzo kochał swoją żonę Galę oraz kotlety, że postanowił przedstawić je razem na obrazie. Na dodatek surowe kotlety umieścił na nagim ramieniu Gali... Mniam. :P

Salvador Dali, Portrait of Gala with Two Lamb Chops Balanced on Her Shoulder, 1933 (source)
Bardzo zabawny wydał mi się wykład na temat groteskowych przedstawień kulinariów w literaturze. Prelegentka zaserwowała nam dość abstrakcyjne menu: sześciu pielgrzymów w sałacie z „Gargantui i Pantagruela”, jesiotra drugiej świeżości z „Mistrza i Małgorzaty”, a także fąfry i wąparsje w sosach nieomal astralnych z „Szewców” Witkacego. Nie zabrakło też prześmiesznych wierszyków Wisławy Szymborskiej typu: „Za górami za lasami ludzie trują się salami”. :)

Witkacy, Stworzenie świata, 1921-1922 (source)
Na deser było pełne pasji wystąpienie o grubym, białym męskim ciele w powieściach kryminalnych. Za przykład posłużył m. in. mój ukochany Herkules Poirot z książek Agathy Christie, którego pulchność i dobrotliwy wygląd pomagały uśpić czujność przeciwników. A tak przy okazji, gdy zaczęłam uczyć się francuskiego, odkryłam, że nazwisko słynnego belgijskiego detektywa wymawia się dokładnie tak samo jak „poireau”, co znaczy po francusku „por”. :)

Hercule Poirot played by David Suchet in the ITV television series (source)

Bardzo się cieszę, że mogłam uczestniczyć w tym panelu jedzeniowo-kulturalnym. Wszyscy prelegenci byli bardzo dobrze przygotowani i widać, że podeszli z pasją do swoich wystąpień. Czuję tylko lekki niedosyt, bo temat jedzenia w malarstwie i literaturze jest tak szeroki, że można by stworzyć całą konferencję poświęconą tylko i wyłącznie jemu. Co Wy na to? :)

Strony konferencji: http://www.kn.psc.uj.edu.pl/ oraz facebook
Strona Kultiwarium: http://www.kultiwarium.pl/

Pełny spis wykładów:

PANEL XII - ARTYSTYCZNE I LITERACKIE OBLICZA KUCHNI

1. Cena non finita. Stoły, spiżarnie i wiktuały w siedemnastowiecznym malarstwie niderlandzkim – motywy i interpretacje - ALINA BARCZYK
2. Jadalne piękno – pierwiastki kulinarne w surrealistycznej twórczości Salvadora Dalego - ŁUKASZ KURP, IZABELA STĄPOR
3. Nie tylko magdalenki... Groteskowe obrazy kulinariów i ucztowania w literaturze - ANNA KUCHTA
4. Smaki literackiego stołu. Kulinarne preferencje bohaterów polskiej prozy najnowszej - ANNA FIGA
5. Jedzenie w powieści kryminalnej: co o detektywie i męskości mówi grube ciało? - MARTA USIEKNIEWICZ

sobota, 16 listopada 2013

KARDAMON CAFFE – PRZYTULNIE I DOMOWO


Ulica Retoryka to chyba jeden z bardziej urokliwych zaułków Krakowa. Idąc z Wawelu w stronę ulicy Piłsudskiego warto zajrzeć na tę spokojną uliczkę i spacerując po zadrzewionej alejce, przyjrzeć się bajkowym kamienicom Teodora Talowskiego. Jeden z najważniejszych architektów polskich przełomu XIX i XX wieku, Talowski stworzył tu szereg ceglanych domów o fantazyjnych kształtach i nazwach.


Do moich ulubionych należy Dom pod Śpiewającą Żabą (w którym nomen omen mieściła się kiedyś szkoła muzyczna ;)) oraz Dom pod Osłem (z kamienną głową osła wystającą ze ściany). Niektóre fasady raczą przechodniów łacińskimi mądrościami życiowymi, takimi jak: Festina lente (Spiesz się powoli) czy Faber est suae quisque fortunae (Każdy jest kowalem swego losu). Ciekawostkę stanowi fakt, że niegdyś środkiem obecnej ulicy Retoryka płynęła rzeka Rudawa (stąd tak naprawdę wzięła się ta żaba).


Nieopodal kamienic Talowskiego powstało niedawno nowe bistro – Kardamon Cafe. Choć znajduje się tak blisko zatłoczonych atrakcji turystycznych, panuje w nim spokojna, żeby nie powiedzieć leniwa, atmosfera. Któregoś wieczoru byłam na spacerze z moim psem, zacinał lodowaty deszcz, a ja byłam przeziębiona i marzyłam o kubku czegoś gorącego do picia. Nic więc dziwnego, że rzęsiście oświetlony, zielony Kardamon wydał mi się przytulną przystanią. Gdy tylko weszłam, kelnerka przyniosła miskę z wodą (dla psa) oraz gorącą, bardzo smaczną kawę latte z syropem piernikowym (dla mnie). Po ponad godzinie sączenia rozgrzewającej kawy, przeglądania regału z książkami i rozmawiania z miłą kelnerką oraz innymi gośćmi, byłyśmy gotowe wyruszyć w dalszą drogę.


Natomiast dzisiaj postanowiłam wypróbować ich lunchowe menu dnia. Cena waha się od 14 do 25 zł i obejmuje ona zupę + mięso lub rybę, dodatek (kaszę, ryż albo ziemniaki) oraz surówkę. Są też zestawy wegetariańskie (ok. 12 zł). Ja skusiłam się na zestaw klasyczny: barszcz, kurczak panierowany, ziemniaki i surówka ze świeżej marchewki.


Barszcz był bardzo smaczny, niemal jak domowy, psuły go tylko niestety ziemniaki, które smakowały jakby były wczorajsze (znacie ten charakterystyczny słodkawy smak ziemniaków trzymanych w lodówce?). Może zamiast niezbyt apetycznych ziemniaków warto byłoby dodać do niego paszteciki albo chociaż jajko na twardo?


Na szczęście ziemniaki w drugim daniu były już zupełnie świeże, podobnie jak smaczna surówka z tartej marchwi. A kotlet z kurczaka w panierce z bułki tartej okazał się absolutnym mistrzostwem – mięso było soczyste, a panierka chrupka. Spytałam potem kucharza, jaki ma sekret, ale okazało się, że przygotowuje mięso dokładnie tak jak ja, czyli obtacza w panierce z mąki, jajka i bułki, a potem smaży na średnim ogniu. Dlaczego więc jego był znacznie smaczniejszy od mojego? Na tym chyba polega różnica między mistrzem kuchni, a szarym zjadaczem kotletów. ;)


Sądzę, że jest to bardzo dobre miejsce na szybki, domowy lunch w miłej atmosferze. Można tu też zjeść śniadanie, napić się smacznej kawy, albo po prostu zaszyć w wygodnym fotelu i oddać smakowitej lekturze. Kardamon Cafe jest smaczna i rozgrzewająca - podobnie jak przyprawa, od której wzięła nazwę. :)

Adres: ul. Retoryka 19, Kraków (Stare Miasto)


sobota, 9 listopada 2013

MOO MOO STEAK AND BURGER – MOJE PIERWSZE WARSZTATY BURGERA


Przyznam Wam się do czegoś - nie lubię czerwonego mięsa. Jeżeli chcę napisać recenzję jakiejś restauracji, dzielimy się z Mężem zadaniami: ja zamawiam drób, ryby albo danie wegetariańskie, a on – wołowinę, wieprzowinę lub dziczyznę. Nic więc dziwnego, że z pewnym niepokojem myślałam o warsztatach robienia burgerów zorganizowanych przez Moo Moo Steak & Burger Club, które odbyły się w ten wtorek. Na szczęście okazało się, że moje obawy były zupełnie bezpodstawne.


Zaczęło się od krótkiego wykładu na temat historii tej potrawy oraz opowieści szefa kuchni o tym, jak stworzyć idealnego burgera. Choć szef kuchni bardzo plastycznie gestykulował, formując w powietrzu niewidzialne kotlety, zabrakło mi trochę części pokazowej. Myślę, że bardzo fajnie byłoby zobaczyć kucharza w akcji, robiącego małe kulinarne show dla swojej publiczności.


Druga część spotkania była znacznie bardziej smakowita. Dostaliśmy do spróbowania (niestety tylko po pół...) firmowego burgera Moo Moo, który oprócz obowiązkowej bułki i mięsa składał się z sałaty, pomidora, karmelizowanej cebuli, sera camembert i gruszki. Okazało się, że połączenie smaku słodkiej cebulki, kremowego camemberta i mojej ukochanej gruszki, jest absolutnie obłędne. Dzięki tym dodatkom oraz świetnie przygotowanemu mięsu zapomniałam, że przecież tak naprawdę wcale nie przepadam za wołowiną. ;)


Po jedzeniu przyszła pora na picie, czyli prezentację sommeliera z Domu Wina, pana Michała Stępnia, na temat win z Urugwaju. Pan Michał, którego miałyśmy już przyjemność poznać podczas Najedzeni Fest!, był jak zwykle bardzo sympatyczny i profesjonalny. Z pasją opowiadał nam o Urugwaju - zaskakująco czystym kraju, w którym kwitnie kultura robienia i picia wina. Prezentację przeplatała degustacja pięciu różnych urugwajskich win, a z każdym kieliszkiem atmosfera na sali robiła się coraz bardziej szampańska.


Później nastąpiła część praktyczna warsztatów, czyli robienie - a raczej składanie z przygotowanych półproduktów - własnych burgerów. Tym razem była to dość nietypowa odsłona tej potrawy, czyli tegoroczny nowojorski hit – rice burger, połączenie tradycyjnego kotleta ze specjalnie uformowanym ryżem do sushi oraz japońskimi dodatkami.


Pod okiem kucharzy z Zen Sushi Bar komponowaliśmy nasze własne wersje tej potrawy, jednak efekt końcowy mojej pracy mnie nie zachwycił. Myślę, że duże znaczenie mógł mieć fakt, że zanim każdy z nas dostał składniki i zastanowił się, jak je skomponować, kotlety zdążyły już trochę ostygnąć i stały się mniej apetyczne. Poza tym połączenie delikatnego ryżu do sushi oraz mocno mięsnej wołowiny nie do końca mnie przekonało. Jedna z dziewczyn przy moim stole zażartowała nawet, że teraz trzeba tylko owinąć rice burgera algami nori i powstanie japońsko-amerykański gołąbek. ;)


Po eksperymentach z ryżem przyszedł czas na eksperymenty z makaronem. Tym razem w rolę bułki wcielił się spojony ze sobą makaron, który smakował, jak gdyby był podsmażany na maśle. Zjadłam go ze smakiem, nie dodając już ani mięsa, ani dodatków, zagryzając tylko pyszną gruszką nashi (zwanej również gruszką chińską lub gruszką azjatycką). Jak widzicie, gruszka pasuje do wszystkiego. ;)


Ogólnie warsztaty bardzo mi się podobały, chociaż były trochę mniej praktyczne, niż się spodziewałam. Panowała na nich świetna atmosfera (szczególnie radosna po degustacji win ;)), poznałam bardzo sympatycznych ludzi (pozdrowienia dla Ani i Kamila z Jedzenie jest piękne oraz dla Krakowskich Makaroniarzy), a także dowiedziałam się sporo o burgerach i winach. Dzięki nieocenionej Gosi z Kraków gotuje, która załatwiła nam „bloggerskie” wejściówki, mogłam uczestniczyć w warsztatach za darmo, ale myślę, że nawet zapłacenie 50 zł za 3 godziny pysznego jedzenia i picia jest warte swojej ceny. No i dowiedziałam się też, że tak naprawdę wołowina może być bardzo dobra, wystarczy ją tylko odpowiednio przygotować. :)

Adres: ul. Świętego Krzyża 15, Kraków (Stare Miasto)
Strona www: www.facebook.com/MooMooSteakBurgerClub



niedziela, 3 listopada 2013

RESTAURACJA W WILLI DECJUSZA - WYTWORNIE I RENESANSOWO



Jeżeli szukacie miejsca na wyjątkową okazję, to polecam Wam Restaurację w Willi Decjusza. W renesansowym, wytwornym wnętrzu ozdobionym kopiami Dawnych Mistrzów poczujecie się iście po królewsku. Musicie tylko zaopatrzyć się w trzos złota, bo nawet ze zniżkową Kartą na Plus można tu roztrwonić małą fortunę! :)




Willa Decjusza znajduje się w Woli Justowskiej, jednej z najdroższych willowych dzielnic Krakowa, i została wybudowana przez sekretarza króla Zygmunta Starego, Justa Ludwika Decjusza. Przy jej budowie pracowały takie włoskie sławy jak współtwórcy renesansowej przebudowy Wawelu: Giovanni Cini ze Sieny czy Bernardino Zanobi de Gianotis (wiem, że pewnie większość z Was nigdy o nich nie słyszała, ale czasami wychodzi ze mnie historyk sztuki i nie potrafię się powstrzymać ;)). Willę otacza angielski park krajobrazowy, który stanowi urokliwe miejsce poobiednich przechadzek.



Dzięki imprezie zorganizowanej kilka lat temu przez moją byłą firmę mogłam zobaczyć wyższe kondygnacje willi z ciekawie polichromowanymi stropami (czyli malowanymi drewnianymi sufitami), natomiast sama restauracja mieści się w piwnicach zamienionych w dość luksusowe wnętrza (chociaż brak okien może się niektórym wydać nieco klaustrofobiczny).




Jedzenie jest wyborne, tylko porcje nie należą do największych. Mi posmakowała pierś z kurczaka nadziewana suszonymi pomidorami, z którą świetnie komponował się delikatny sos rozmarynowo-cytrynowy i czarny makaron (39 zł). Czarny makaron zawdzięcza swój oryginalny kolor... atramentowi kałamarnicy i jest zaskakująco smaczny (jeżeli chcecie zrobić swój własny czarny makaron: tu znajdziecie przepis). Szkoda tylko, że - podobnie jak dodatków w innych potrawach - było go stanowczo za mało.




Popularnością przy naszym stoliku cieszyła się również polędwiczka z dzika w sosie czekoladowo-balsamicznym z lekkim ciastem filo i niewielkim gołąbkiem z liści winogron (59 zł). Dla mnie ta potrawa była trochę za ciężka (ale to pewnie dlatego, że ogólnie nie przepadam za dziczyzną), natomiast Mężowi bardzo smakowało kruche i aromatyczne mięso dzika. Nasi znajomi zamówili kaczkę z pieczonym jabłkiem nadziewanym żurawiną i czerwoną blanszowaną kapustą (57 zł) oraz halibuta na grilowanej cukini z ziemniaczkami julienne, czyli smażonymi ziemniakami pokrojonymi w wąskie paseczki (43 zł).





Skusiliśmy się jeszcze na deser: bardzo smaczną i delikatną gruszkę w cieście filo z musem migdałowym (19 zł). Jednak największą sensację wzbudziła tarta z lodami z sera gorgonzola (18 zł). Lody rzeczywiście smakowały jak gorgonzola i były chyba jedną z najdziwniejszych rzeczy, jakie w życiu jadłam. :)




Obsługa w Willi Decjusza jest bardzo dystyngowana, przez co może wydawać się nieco wyniosła. Mi to szczególnie nie przeszkadzało, jednak żałowałam trochę, że nie mam na sobie sukni z krynoliną i kolii z diamentami. ;) Polecam Willę Decjusza na specjalne okazje, takie jak romantyczna randka (np. zaręczynowa), urodziny czy świętowanie innych ważnych wydarzeń. Choć jedzenie i napoje nie należą do najtańszych, myślę, że renesansowa architektura, oryginalne menu i uroczysta atmosfera restauracji są warte swojej ceny. :)



Adres: ul. 28 lipca 1943 roku 17a, Kraków (Wola Justowska)