niedziela, 23 marca 2014

PIES W RESTAURACJI – RAZEM CZY OSOBNO?

Photo source
Jako właścicielka psa często mam dylemat – czy wziąć naszą suczkę do restauracji, czy zostawić ją w domu? Problem pojawia zwłaszcza, gdy chcemy coś zjeść w czasie spaceru w centrum miasta albo w czasie wakacji, kiedy zostawienie psa w domu czy hotelu - albo co gorsza, w przegrzanym samochodzie - nie wchodzi w grę. Co zrobić w takiej sytuacji?

Photo source
Wiem, że temat jest dość kontrowersyjny – sama spędziłam wiele godzin dyskutując ze sceptycznie nastawionymi znajomymi. Moim zdaniem pies – jeżeli jest tylko regularnie szczepiony i odrobaczany – nie stanowi zagrożenia dla zdrowia restauracyjnych gości. Gdyby było inaczej, wszyscy właściciele psów, którzy mają przecież większy kontakt ze swoimi pupilami niż obca osoba siedzącą przy sąsiednim stoliku, cierpieliby na jakieś straszne choroby odzwierzęcy. A zapewniam Was, że tak nie jest – zarówno moja rodzina, jak i wszyscy znajomi właściciele psów są całkowicie zdrowi (badania pokazują nawet, że posiadanie psa zmniejsza ryzyko alergii oraz depresji).

Photo source

Krajem, który wydał mi się najbardziej przyjazny psom, są Czechy. Tam razem z naszą kilkumiesięczną suczką mogliśmy wejść praktycznie wszędzie, a sympatyczni Czesi zatrzymywali się na ulicy, żeby przyjrzeć się naszej „hezkej kamarádce” (dosłownie „ślicznej koleżance” ;)). Siedząc spokojnie w specjalnej torbie podróżnej, nasz piesek zwiedzał razem z nami czeskie zamki i pałace, wszędzie witany miłymi uśmiechami przewodników i innych zwiedzających. Co ciekawe, w sąsiedniej Słowacji nie spotkaliśmy się już z taką życzliwością. Gdy wsiedliśmy do tramwaju w Bratysławie, natychmiast podszedł do nas motorniczy i z groźną miną spytał: „Kde máte košík?” Ponieważ nie mieliśmy ani koszyka, ani nawet naszej podróżnej torby, musieliśmy wziąć psa na ręce i stanąć grzecznie na końcu tramwaju.

Photo source
A co z Polską? Czy można bez problemu zabrać psa do polskich lokali? Myślę, że jak najbardziej – jednak wszystko zależy od psa i od restauracji. Nie wszystkie czworonogi są przyzwyczajone do gwaru i zgiełku panującego w zatłoczonych miejscach publicznych. Można je oczywiście stopniowo z tym oswajać, ale jeżeli pies jest wyjątkowo strachliwy lub agresywny, może lepiej nie narażać go na dodatkowy stres? Na szczęście nasza suczka jest już tak przyzwyczajona do wspólnych wyjść, że po wstępnym obwąchaniu nowego miejsca, kładzie się spokojnie pod stołem i zasypia. Tak więc często goście nawet nie wiedzą, że tuż obok leży mały czworonóg. Podobnie zachowywały się wszystkie inne psy, które do tej spotkaliśmy w krakowskich kawiarniach i restauracjach.

Photo source

Jedyny wyjątek stanowił pewien maltańczyk, który głośno szczekał, wchodził łapami na stół, a na koniec obsikał mi torbę. Jednak to, co mnie najbardziej zszokowało, to nie zachowanie psa, ale reakcja – a raczej jej całkowity brak – właścicielki. Myślę, że tak niewychowane psy (razem ze swoimi równie niewychowanymi właścicielami) powinny zostać w domu.

Photo source

Ponieważ nie wszystkie restauracje są otwarte dla czworonogów, zawsze wolę zadzwonić i upewnić się, czy dana knajpka jest „psiolubna”. Na szczęście coraz więcej lokali nie tylko pozwala na wizyty z psem, ale często nawet przynosi miskę świeżej wody dla pupila. Dlatego razem z Kasią z bloga Jak wychowac szczesliwego psa postanowiłyśmy stworzyć krakowską bazę knajp przyjaznych psom (link do bazy). W związku z tym mam do Was ogromną prośbę: jeżeli znacie jakieś fajne miejsca w Krakowie i okolicy, gdzie psy i ich właściciele są mile widziani, dajcie znać. Mam nadzieję, że nasza baza pozwoli nam wszystkim połączyć przyjemne z pożytecznym – spacer z psem i miłą wizytę w restauracji. :)

Photo source
PS. Wyjątkowo nie jestem autorką żadnych zdjęć w tym wpisie. Wszystkie obrazki zostały znalezione w internecie, a link do źródła znajduje się pod każdym z nich.

niedziela, 16 marca 2014

MAŁE NAJEDZENI FEST! KIPI KASZA, KIPI GROCH (KRAKÓW) - FOTORELACJA



Kipi kasza, kipi groch. 
Lepsza kasza niż ten groch. 
Bo od grochu boli brzuch, 
A od kaszy człowiek zdrów.


To od tego wierszyka wziął swoją nazwę mini-festiwal kulinarny Małe Najedzeni Fest! Kipi kasza, kipi groch, który odbył się dzisiaj w Coffee Proficiency na krakowski Zabłociu. Jak sugeruje jego nazwa, na festiwalu nie zabrakło kasz w różnej postaci - od gryczanej, przez jaglan, aż po kaszę mannę - oraz warzyw strączkowych: fasoli, cieciorki, soczewicy i oczywiście grochu.


Coffee Proficiency, w której odbył się festiwal, to ciekawa postindustrialna hala, w której króluje metalowa antresola, blacha falista oraz tajemnicze maszyny do palenia kawy. Nie jest to na pewno kawiarnia na romantyczną randkę, ale jako oprawa dla gwarnego, energetyzującego festiwalu - Coffee Proficiency okazała się strzałem w dziesiątkę.


Na festiwalu spotkałam kilku znajomych, między innymi duet blogowy Gotowanie z Pasją. Panowie jak zwykle serwowali swoje pyszne tarty, dopasowane tematycznie do eventu. Wzięliśmy na wynos ich tartę z kaszy jaglanej, kurczaka curry i czarnych oliwek, która po podgrzaniu w piekarniku okazała się absolutnie przepyszna.


Podobała mi się też ich dbałość o zasady higieny. Jedzenie kroił i serwował Paweł, używając do tego specjalnych rękawiczek przystosowanych do kontaktu z jedzeniem, a Grzesiek zajmował się pięniędzmi. W ten sposób żadna bakteria z brudnych monet i banknotów nie miała prawa przedostać się do jedzenia. :)


Skusiliśmy się też na pyszny hummus (pasta z cieciorki, pasty tahini, czosnku, soku z cytryny i oliwy) z Hummus Amamamusi


Był to jeden z najlepszych hummusów, jakie w życiu jadłam - delikatny, kremowy, z ciekawym posmakiem (czyżby kuminu?). 


Ciekawy w smaku okazał się też lekko słodkawy wegański smalec z fasoli przygotowany przez Jadalnię.


Z zupełnie innej bajki, ale równie smaczne były wypieki z różnymi kaszami zrobione przez Book me a Cookie. Myślę, że zastąpienie mąki kaszą jest świetnym i zdrowym pomysłem. :)


To wszystko popiliśmy pyszną, aromatyczną kawą przygotowywaną przez gospodarzy, czyli Coffee Proficiency. Kawa miała bogaty smak kojarzący mi się z dobrą gorzką czekoladą. A na zdjęciu barista-artysta, który malował serduszka mlekiem. :)


Najedzeni Fest! jak zwykle okazał się świetnym festiwalem, dobrze zorganizowanym, pełnym pozytywnej energii i pysznego jedzenia. Miejmy tylko nadzieję, że - inaczej niż w tytułowym wierszyku - nikogo potem nie rozbolał brzuch. ;)



Strona www: tutaj
Strona wydarzenia: tutaj

niedziela, 9 marca 2014

WALKA POSTU Z KARNAWAŁEM BRUEGLA – BITWA NA JEDZENIE


Zapraszam na kolejną odsłonę cyklu o jedzeniu w sztuce i literaturze. Tym razem w artystycznym menu pojawią się karnawałowe gofry, postne ryby oraz modny kapelusz nadziewany mięsem. :)

W tym tygodniu skończył się karnawał, czyli czas zabaw, hulanek i jedzenia, a rozpoczął Wielki Post, czyli czas pokuty, modlitwy i... również jedzenia, tyle tylko, że potraw postnych. Konflikt między tymi dwoma okresami został genialnie przedstawiony na obrazie niderlandzkiego malarza Pietera Bruegla Starszego „Walka karnawału z postem” (1559).


Obraz jest podzielony na dwie strefy: rozbawiony karnawałowy korowód, skupiający się wokół licznych karczm, zabaw i przebieranek po naszej lewej stronie oraz bardziej poważny tłum wiernych wychodzących z kościoła i rozdających datki ubogim – po prawej. Jednak to, co łączy obie strony, to jedzenie, często w groteskowy sposób stanowiące element stroju lub biżuterii.


Na pierwszym planie toczą walkę dwie karykaturalne postacie: gruby Karnawał (Mardi Gras) oraz wychudzony Post w zakonnym habicie. Karnawał jedzie na beczce piwa ozdobionej sztuką mięsa, jego oręże stanowi rożen ze świńską głową i kiełbaskami, a na głowie ma najnowszy krzyk breuglowskiej mody – ciasto nadziewane mięsem. Nie ma żadnych wątpliwości, że ten człowiek jest mięsożercą, a być może nawet rzeźnikiem, o czym świadczy rzeźniczy nóż przypięty do pasa.


Orszak karnawału nie ustępuje pod względem elegancji swojemu prowodyrowi. Tuż za nim idzie kobieta niosąca na głowie gustowny stół z ciastkami i goframi, które stanowiły tradycyjną potrawę karnawałową, inna dama nosi z dumą naszyjnik z jajek, a mężczyzna w lewym dolnym rogu przyczepił sobie do kapelusza trzy duże gofry. Jest to z pewnością świetny sposób, żeby odwrócić uwagę przeciwnika, z którym gra w kości. ;)


Dzięki obrazowi Bruegla możemy także zobaczyć, jak takie karnawałowe gofry były przygotowywane w szesnastowiecznych Niderlandach. Na środku placu siedzi sprzedawczyni gofrów, która rozrabia ciasto w garnku stojącym bezpośrednio na ziemi, a potem smaży je w żeliwnej formie w płomieniach małego ogniska. Ciekawe, co na to wszystko Sanepid?


Procesja postna również ma w swoim arsenale jedzenie, chociaż nie wygląda ono aż tak apetycznie, jak to karnawałowe. Postać przewodząca pokutnikom ma na głowie ul z pszczołami, a pod jej stopami leżą same postne „pyszności”: suchary, precle i małże, które dawniej uważane były za jedzenie biedaków. Jej oręż stanowi łopata piekarska z dwoma smętnymi śledziami. W tle widać też stragan sprzedający postne ryby.


Co ciekawe, średniowieczni wierni próbowali na różne sposoby ominąć zakaz jedzenia mięsa w czasie postu, twierdząc na przykład, że skoro ptaki zostały stworzone przez Boga tego samego dnia, co ryby, to mogą zostać uznane za stworzenia morskie. Podobnie myślano o bobrach, ponieważ mają one łuski na ogonie. Jak więc widać, pojęcie „ryby” w średniowieczu było znacznie szersze niż dzisiaj.


Obraz Bruegla przedstawia symboliczną walkę między potrzebą zabawy a modlitwy, tym, co cielesne, a tym, co duchowe. To także odzwierciedlenie historycznego konfliktu między katolikami, którzy przestrzegali postu, a protestantami, którzy uważali Wielki Post za przeżytek. Jednak tak naprawdę jest to niezwykle zabawna i groteskowa apoteoza jedzenia we wszystkich jego odmianach: od postnych sucharów po smakowite gofry.


Pieter Bruegel (Brueghel) Starszy, Walka karnawału z postem, 1559, olej na desce, 118 cm x 164 cm, Kunsthistorisches Museum w Wiedniu

Bibliografia:

Jennifer McGavin, Lent in the Middle Ages – Fastenzeit, 

Andrew Graham-Dixon, ITP 150: The Fight Between Carnival and Lent by Pieter Bruegel the Elder, 02. 03. 2003, 

czwartek, 6 marca 2014

WARSZTATY MAKARONÓW W RESTAURACJI PIRI PIRI (KRAKÓW)


Włoskie makarony są genialne. Wystarczą 3-4 dobre składniki, 15 minut przygotowań i pyszne, pożywne danie jest gotowe. Dlatego ucieszyłam się, gdy w zeszłym tygodniu mogłam razem z Gosią uczestniczyć w darmowych warsztatach „Bądź Fit z restauracją Piri Piri – Makarony”.


Warsztaty prowadził bardzo sympatyczny pan Maciej Wawryniuk, doradca kulinarny firmy Kamis. Razem z kilkoma innymi kucharzami gotował na naszych oczach przeróżne potrawy z makaronów, przy okazji udzielając nam praktycznych wskazówek.


Oto kilka rad, które zapadły mi w pamięć:

1. Kształt i rodzaj makaronu musi pasować do sosu. Np. popularne w Polsce spaghetti nie pasuje do wszystkich smaków, więc warto sięgać także po inne makarony, takie jak penne (wł. pióra), fettuccine (wł. małe wstążki) czy farfalle (wł. motyle, w Polsce zwane kokardkami).

2. Makaron trzeba gotować w dużej ilości wody, żeby się nie posklejał. Wtedy nie trzeba będzie dodawać do gotowania oleju albo oliwy, co jest uważane przez wielu Włochów za karygodny błąd (o czym kiedyś przekonałam się na własnej skórze, mieszkając w akademiku z rodowitą Włoszką ;)).

3. Zawsze trzeba dodawać makaron do sosu, a nie na odwrót. Makaron może być lekko niedogotowany, bo dojdzie jeszcze w sosie.


Na warsztatach próbowaliśmy kilkunastu potraw. Porcje do degustacji były niewielkie, a do tego często dzielone na 2 lub więcej osób przy stoliku, jednak ponieważ było ich aż tak wiele, można było się najeść.


Warsztaty były tak naprawdę przeglądem najbardziej popularnych włoskich dań z makaronów, które bez problemu można zrobić samemu w domu. Najbardziej smakowały mi: czarny makaron z krewetkami, makaron z pesto oraz puttanesca, którą sama często robię w domu, a najmniej – sos na bazie masła ze szparagami i szynką oraz domowy makaron, który wyszedł nieco kluchowaty (może za krótko schnął?).



Poniżej możecie znaleźć kilka potraw, które zainspirowały mnie do własnych poszukiwań kulinarnych. :)


Spaghetti aglio e olio (wł. spaghetti z czosnkiem i oliwą) – klasyk kuchni włoskiej, tylko trzy składniki: oliwa, czosnek, ostra papryczka. Niestety nie udało nam się go spróbować, ale wyglądało całkiem apetycznie.


Puttanesca (wł. hmm... pani lekkich obyczajów) – pomidory, kapary, anchois, oliwki. Nie trzeba dodawać soli, bo kapary i anchois są już wystarczająco słone. Ja zamiast oliwek zielonych dodaję czarne. Pyszne! :)


Sos śmietanowy z prawdziwkami – pachniał obłędnie, ale nasz stolik niestety się na niego nie załapał. :(



Primavera (wł. wiosna) – mieszanka warzyw (o tej porze roku niestety mrożonych) z parmezanem. Według niektórych przepisów można dodać także śmietanę lub kawałki kurczaka.


Arrabbiata (wł. wściekła) – czosnek, pomidory, ostre papryczki. Baaardzo pikantne danie, więc na wszelki wypadek wolałyśmy go nie próbować. ;)


Czarny makaron z krewetkami - czarny makaron (swój kolor zawdzięcza sepii, czyli wydzielinie żyjątek morskich zwanych mątwami. Pyszny sam w sobie :)), suszone pomidory, czosnek, chrupiące krewetki. To była zdecydowanie jedna z najlepszych potraw, jakich próbowałyśmy. :)


Pasta alla Norma (nazwa pochodzi od opery „Norma” Vincenza Belliniego) – pomidory, bakłażan, twardy ser ricotta (zastąpiony na warsztatach parmezanem) i bazylia. Lubię połączenie bakłażana z pomidorami.


Makaron z zielonym pesto – orzeszki pinii, świeża bazylia, czosnek, oliwa, parmezan – blendujemy i voilà! Żeby uzyskać czerwone pesto, wystarczy dodać suszone pomidory. Domowe pesto wychodzi dość drogo (orzeszki pinii kosztują ok. 100 zł / kg), ale jest o niebo lepsze niż kupne. Proste i pyszne. :)


Adres: Piri Piri, ul. Na Błoniach 7, Kraków (okolice Błoń)
Strona www: piri.krakow.pl
Strona wydarzenia: tutaj

niedziela, 23 lutego 2014

KARMNIK (KRAKÓW) – PRAWIE JAK U MAMY


Gdzie najczęściej kupujecie jedzenie? Ja - jak pisałam przy okazji festiwalu Krakowskim Targiem - najbardziej lubię robić zakupy na lokalnym targu, a szczególnie na krakowskim Placu na Stawach (w okolicach Błoń i Kina Kijów). Mam tam zaprzyjaźnionych sprzedawców świeżych warzyw i owoców, budkę z pysznymi wędlinami oraz ulubione stoisko sprzedające domowy bundz i jajka. Na dodatek wszyscy, zarówno sprzedawcy, jak i kupujący, są znacznie życzliwiej do siebie nastawieni niż w przeciętnym hipermarkecie.


Wygłodniali po zakupach często chodzimy na obiad do pobliskiej restauracji Karmnik, gdzie panuje jeszcze milsza atmosfera niż na Placu. Lokal jest prowadzony przez jedną rodzinę, która dba o każdy szczegół: od obsługi gości, przez przygotowywanie na bieżąco świeżych potraw, po sezonową zmianę dekoracji.


Wnętrze jest niewielkie, ale bardzo schludne i przytulne. Na zdjęciach widać wystrój zimowy utrzymany w srebrach i bielach, przełamanych czerwienią rumianych jabłek. Zabawnym akcentem są pożółkłe kartki ze starej książki kucharskiej oprawionych w drewniane ramki. Jestem już ciekawa, co ta utalentowana plastycznie rodzina wymyśli na wiosnę? :)


Menu zmienia się codziennie, ale zawsze można znaleźć w nim pożywne zupy (ok. 6-8 zł), mięso z ziemniakami i zestawem surówek (ok. 15-20 zł) i chrupiące naleśniki (ok. 9-11 zł / 2 naleśniki). Czasami pojawiają się pyszne tarty (ok. 11 zł / kawałek), które są moim absolutnym faworytem. Dobre są też makarony, np. penne ze szpinakiem i kurczakiem (16 zł).


Porcje, zwłaszcza zestawy z mięsem, są naprawdę duże: kotlet na cały talerz, kopka ziemniaków i osobny talerz czterech świeżych surówek. Dlatego często bierzemy z D. jedno danie na spółkę. Najbardziej lubimy zestawy z kotletem schabowym (15 zł) i z kurczakiem grillowanym z mozzarellą i szpinakiem (16 zł). Ta ostatnia opcja jest z reguły dość słona, ale ponieważ każda porcja jest przygotowywana na bieżąco po złożeniu zamówienia, można zawsze poprosić o mniejszą ilość soli.


Wszystkie potrawy są naprawdę świeże i smaczne, prawie jak domowe. Co prawda nie wszystkie przypadły mi do gustu, np. zupa cebulowa, w której nie czułam za bardzo smaku cebuli, ale to już chyba bardziej kwestia upodobania, bo D. i osoby przy sąsiednim stoliku bardzo ją chwaliły. Do picia można zamówić kompot (3 zł), kawę albo herbatę, ale jedyne, czego mi brakuje w Karmniku, to deser. Myślę, że domowe ciasto byłoby idealnym dopełnieniem smakowitego obiadu.


Karmnik jest chyba najczęściej odwiedzaną przeze mnie krakowską restauracją – przede wszystkim ze względu smaczne jedzenie, miłą atmosferę i bardzo rozsądne ceny. Można tu zjeść śniadanie i obiad albo po prostu napić się rozgrzewającej herbaty z sokiem malinowym. Polecam wszystkim, którzy lubią polskie, domowe jedzenie i przyjazny, bezpretensjonalny klimat. Można tu przyjść z dziećmi albo psem – wszyscy będą mile widziani. :)

Plusy: smaczne jedzenie, duże porcje, sympatyczny wystrój
Minusy: czas oczekiwania (potrawy są robione dopiero po złożeniu zamówienia), niektóre dania są zbyt słone, brak deserów




Adres: ul. Senatorska 13, Kraków (Zwierzyniec)
Strona www: restauracjakarmnik.pl 
Aktualne menu na facebooku: