wtorek, 24 czerwca 2014

NAJEDZENI FEST LOKALNIE (22.06.2014, KRAKÓW ) - PIKNIKOWO


Festiwal Najedzeni Fest! w tę niedzielę był inny niż poprzednie. Kiedy dotarłam tam o 12.00, spodziewałam się już dzikich tłumów, które z reguły wypełniają festiwalowe sale Hotelu Forum w Krakowie. Tymczasem stosunkowo niewiele osób przechadzało się leniwie od stoiska do stoiska, a atmosfera panowała niemal piknikowa.


Bardzo mnie to ucieszyło, bo brak tłumów oznaczał, że nie trzeba było stać w kilometrowych kolejkach, a wystawcy mieli znacznie więcej czasu i siły na rozmowy z dociekliwymi klientami (takimi jak ja ;)).


Zaczęłam od spotkania ze znajomymi z Jedzenie jest piękne, którzy prowadzili foto-budkę jedzeniową. Z podziwem obserwowałam, jak dzięki wskazówkom Kamila i Ani oraz pomysłowości osób fotografujących z zaledwie kilku rekwizytów powstały piękne zdjęcia potraw (do obejrzenia tutaj).


Potem nadszedł czas na kawę. Mój wybór padł na znanego baristę Marcina Makiato Wójciaka. Zaparzona przez niego Etiopia była bardzo aromatyczna, intensywna w smaku i lekko kwaskowata. Nie jest to do końca moja gama smakowa, ale nie chciałam zagłuszać szlachetnego trunku tym, co zazwyczaj dodaję do kawy, czyli wielką ilością mleka i cukru.


Dlatego żeby zrównoważyć jej smak, kupiłam smażone lody na stoisku Korek 308 Resto & Art, które świetnie skomponowały się z kawową goryczką. Samo ciasto ryżowe smażone w czymś w rodzaju frytkownicy wydało mi się nieco zbyt nasączone tłuszczem, ale ukryte w nim lody były bardzo smaczne i – o dziwo – zimne. Ale prawdziwym zaskoczeniem były pyszne choć nietypowe sosy do lodów: truskawka z kolendrą, mięta z liściem limonki oraz piniowy z miodem. Wszystkie bardzo mi smakowały.


Postanowiłam też kupić na spróbowanie różne ciasta od wystawców, u których jeszcze nigdy nic nie jadłam. Mi najbardziej posmakował sernik pistacjowy od Chocola, a Mężowi tort z truskawkami od Uczty Babette (trzeba tylko było uważać na tłuczony pieprz, którym były ozdobione brzegi tortu :P). Bardzo smaczne okazały się też babeczki czekoladowe z truskawkami ze Słodkiego Kącika oraz tarta cytrynowa z bezą ze Słodkiej Manufaktury.


A na koniec czekała mnie miła niespodzianka: paczka od bardzo sympatycznej ekipy Art Food, czyli sklepu sprzedającego produkty tradycyjne z południa Europy. W paczce znajdowała się m. in. butelka portugalskiej oliwy oraz puszki z sardynkami, makrelą i tuńczykiem. Uwielbiam ryby i kuchnię śródziemnomorską, więc prezent okazał się strzałem w dziesiątkę. :)


Z festiwalu wyszłam z torbą wyładowaną portugalskimi przysmakami z Art Food, hummusem ze śliwką z Amamamusi, ekologicznymi truskawkami z Lokalne przysmaki oraz poczuciem miło spędzonego, piknikowego popołudnia. :)
Najedzeni Fest: www

PS. Relacje z poprzednich edycji Najedzeni Fest można przeczytać w zakładce „Festiwale”.

piątek, 20 czerwca 2014

MOJE RZYMSKIE WAKACJE, CZĘŚĆ 2: LODY CONTRA MLEKO BYKA


Oto druga część mojej opowieści o rzymskich wakacjach. 
Część 1 możecie przeczytać tutaj.


Żadna wizyta we Włoszech nie może się obyć bez zjedzenia prawdziwych włoskich gelati. Wybrałyśmy się więc do polecanej przez wszystkie przewodniki lodziarni Giolitti niedaleko Panteonu. Było to dość turystyczne miejsce, ale smak lodów wart był czekania w długiej, chaotycznej kolejce turystów z całego świata. Panowie za ladą z godnością nakładali wielkie gałki gelati, nie zważając na frenetyczny tłum spragniony lodowej rozkoszy. Lody czekoladowe i pistacjowe (z całymi pistacjami!) były absolutnie genialne. Za to pewnym rozczarowaniem były lody o smaku szampana, chociaż trzeba im przyznać, że rzeczywiście smakowały jak szampan. Tyle tylko że niezbyt smaczny.


Z ciekawszych rzeczy jadłam w Rzymie mozzarella di bufala, czyli ser z mleka bawołów, a nie – jak stwierdziła żartobliwie moja koleżanka – mleka byka. Skusiłam się też na owoc o tajemniczej nazwie nespola, który smakował trochę jak skrzyżowanie moreli z gruszką. Ciekawe, czy można go kupić gdzieś w Polsce?


Wracając do domu samochodem, zatrzymaliśmy się w jakimś toskańskim miasteczku, żeby zrobić zakupy jedzeniowe. Obkupiłam się wtedy włoskimi makaronami, pesto, oliwą i pysznymi toskańskimi ciasteczkami migdałowymi o nazwie cantucci. Cantucci są twarde jak sucharek, więc trzeba je maczać w kawie, herbacie, a najlepiej w toskańskim winie deserowym vin santo. Poniżej zdjęcie cantucci i vin santo zrobione przez moją przyjaciółkę, Jasmine, podczas jej wyjazdu do Pizy.


Ogólnie rzecz biorąc, Rzym zachwycił mnie swoją sztuką, kuchnią i miłą atmosferą. Najbardziej zakochałam się w spokojnej dzielnicy Zatybrze (Trastevere), w której dzieci beztrosko grały w piłkę nożną przed zabytkowym kościołem, włoskie mammy wieszały na sznurkach pranie, a życie toczyło się swoim niespiesznym rytmem.


Choć wiele zabytków poraża swoją wielkością i przepychem, nie czułam w Rzymie takiego zadęcia, jak na przykład w Paryżu. Po wąskich uliczkach spacerują zadowolone z życia psy ze swoimi eleganckimi właścicielami, w starożytnych ruinach mieszkają koty, a Forum Romanum pachnie świeżo skoszonym sianem. W mieście jest dużo zieleni, fontann i kraników z czystą źródlaną wodą, ponoć transportowaną z gór akweduktami.


Jednak nie wszystko w Rzymie było aż tak idealne. Oprócz tłumów kłębiących się przed najważniejszymi zabytkami, w spokojnym zwiedzaniu przeszkadzali mi handlarze obnośni, którzy nieustannie proponowali mi albo okulary słoneczne, albo parasole (w zależności od pogody, która co chwilę drastycznie się zmieniała). Po jakimś czasie zaczęłam się bać, że otworzę lodówkę w hotelu, a z niej wyskoczy handlarz, krzyczący „Ombrello!” i wymachujący mi parasolką przed nosem. :P


Na dodatek przekonałam się, że we Włoszech nie wszystko, co wygląda smacznie, rzeczywiście takie jest. Te pyszne cupcakes, które widzicie na zdjęciu poniżej, to... kule do kąpieli. Na szczęście ich mydlany zapach ostrzegł mnie, zanim zdążyłam ich spróbować. ;)

Lodziarnia Giolitti, Via Uffici del Vicario 40, Rzym, www



PS. O moich innych wojażach kulinarnych możecie przeczytać w zakładce „Podróże” na górze strony. :)

czwartek, 19 czerwca 2014

MOJE RZYMSKIE WAKACJE CZĘŚĆ 1: BAROK CONTRA PIZZA


Zapraszam na pierwszą część moich kulinarno-kulturalnych przygód 
w Rzymie. Część drugą można przeczytać tutaj.


Bardzo lubię Włochy i włoskie jedzenie, ale dopiero w tym roku po raz pierwszy miałam okazję odwiedzić Rzym. Przybyłam, zobaczyłam i... zakochałam się bez pamięci. Rzym okazał się jeszcze piękniejszy i bardziej przyjazny niż się spodziewałam. A oto kilka rzeczy, które odkryłam podczas moich rzymskich wakacji.


W Rzymie mogę żywić się wyłącznie sztuką. Przed wyjazdem miałam ambitne plany odwiedzenia jak największej liczby knajpek i kafejek, ale na miejscu okazało się zwiedzanie barokowych kościołów i placów wciągnęło mnie tak bardzo, że nie czułam wcale głodu. No prawie wcale...


Gdy w końcu udało mi się oderwać od podziwiania artystycznego pojedynku dwóch barokowych gigantów – Berniniego i Borrominiego – z przyjemnością poszłam na sycący włoski obiad w Gallo Matto (dosłownie „Szalony kogut”) w okolicach Bazyliki Santa Maria Maggiore. Wnętrze restauracji wygląda, jakby rzeczywiście zaprojektował je szalony kurak, ale jedzenie było całkiem smaczne.


Ze wszystkich potraw, które pojawiły się na naszym stole, najbardziej smakowały mi moje ravioli z serem ricotta polane sosem serowym. Ponieważ w restauracji panuje naprawdę swobodna, żeby nie powiedzieć familiarna atmosfera, mogłam osobiście pogratulować kunsztu kulinarnego kucharzowi Marco, który siedział przy sąsiednim stoliku ze swoją rodziną i znajomymi, zaśmiewając się w głos i mocno gestykulując. Czy jest coś bardziej stereotypowo włoskiego? :)


W Gallo Matto przekonałam się także na własnej skórze, że Włosi kochają ser i kobiety. A już zwłaszcza kobiety, które lubią ser. Gdy wyznałam kelnerowi: „I love ricotta”, on odparł bez zastanowienia: „And I love you!” Bojąc się kolejnych wyznań, na wszelki wypadek nie przyznałam się mu, że lubię też mozzarellę i pecorino romano. ;)


W Rzymie najbardziej obawiałam się dzikich tłumów turystów. I rzeczywiście tłumy były, ale tylko na głównych szlakach turystycznych. Ludzie niczym lemingi tłoczyli się przed Fontanną di Trevi czy Panteonem, ale wystarczyło zejść w którąś z bocznych uliczek, żeby znaleźć się sam na sam ze sztuką. W jednej z takich uliczek w okolicach Piazza Navona odkryłyśmy Pizzerię Il Corallo.


Moje towarzyszki podróży były zdziwione, że rzymska pizza jest płaska jak naleśnik i nie przypomina za bardzo potraw serwowanych w polskich pizzeriach. Ja jednak wiedziałam, czego mogę się spodziewać, więc z przyjemnością spałaszowałam nawet focaccię, czyli samo ciasto na pizzę bez dodatków, które suto polewałam świeżą oliwą. Wszystkie składniki były bardzo świeże i aromatyczne (po raz pierwszy jadłam karczocha, który mi choć trochę smakował), a obsługa (na zdjęciu poniżej) – przemiła. Ale na szczęście tym razem nikt nie wyznał mi już miłości. ;)

Część druga: link.

Restauracja Gallo Matto, Via Cavour 107, Rzym, Włochy, www
Pizzeria Il Corallo, Via del Corallo 10/11, 00188 Rzym, Włochy, www

sobota, 14 czerwca 2014

RZYM, WARSZAWA, KRAKÓW – WYBREDA W PODRÓŻY

Czekolada w Wenecji
Szczerze mówiąc, nie planowałam aż tak długiej przerwy na blogu. Ale miałam dużo pracy, a potem im dłużej nie pisałam, tym trudniej było mi wrócić do cotygodniowych wpisów. Teraz na szczęście już jestem i poniżej zamieszczam garść informacji o moich kulinarnych podróżach oraz zapowiedzi związanych z blogiem. :)

Motto mieszkańców Rzymu ;)
W kwietniu spędziłam cudny weekend w Rzymie, gdzie żywiłam się sztuką i rzymską pizzą. Pełna relacja już niebawem!

Aleksander Gierymski, W altanie,1882, fragment.
Z podróży mniej egzotycznych pojechałam ostatnio do Warszawy, żeby zobaczyć wystawę prac XIX-wiecznego malarza Aleksandra Gierymskiego i zebrać materiały do artykułu o jedzeniu w sztuce, który ukaże się niedługo w Magazynie Małopolskich Blogerów Kulinarnych: Apetyt.

Café Rue de Paris, Warszawa - zdjęcie zrobione ziemniakiem (czyli moją komórką)
Przy okazji pobytu w Warszawie odkryłam bardzo fajną francuską knajpkę: Café Rue de Paris, która znajduje się tuż obok ogrodów na dachu Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego. Pyszne quiche, smaczne ciasta, bardzo dobra kawa i miła atmosfera - myślę, że będę tam częściej wpadać podczas kolejnych wizyt w stolicy.

Pstrąg w Chochołowym Dworze
Odwiedziłam też kilka restauracji w Krakowie i okolicach, między innymi Zbójców w Pałacu i Chochołowy Dwór, ale niestety żadna z nich nie zachwyciła mnie na tyle, żebym chciała tam wrócić i napisać recenzję...

Wielopole 3, Kraków
Na szczęście moje ulubione knajpki na Kazimierzu, Kolanko No. 6 i Bombonierka, wciąż trzymają poziom, więc mogłam tam bez obaw zaprosić moją wybredną rodzinę z zagranicy. Przy okazji odkryłam też dwie niepozorne, ale bardzo smaczne miejsca: Wielopole 3 i Dobra Kasza Nasza. Ich recenzje pojawią się już niebawem na blogu.

"Sherlock" - serial BBC
Postanowiłam też zacząć pisać więcej artykułów o jedzeniu w kulturze, więc w najbliższym czasie możecie spodziewać się tekstów m. in. o jedzeniu w czasach Jane Austen oraz w moim ulubionym serialu BBC „Sherlock”. Do usłyszenia! :)

Zbójcy w Pałacu, Kraków
PS. Jeżeli chcecie się dowiedzieć, jakie festiwale kulinarne odbędą się tego lata w Krakowie i Małopolsce, zajrzyjcie do nowej zakładki na blogu: Kalendarium - lato 2014. :)

Karczochy w Rzymie



sobota, 7 czerwca 2014

CO ROBIĆ I JEŚĆ LATEM W MAŁOPOLSCE?


Jeżeli lubicie różnego rodzaju imprezy kulinarne i planujecie tego lata być w Krakowie lub okolicach, to zachęcam Was do zajrzenia do nowej zakładki na moim blogu: Kalendarium - lato 2014.





Już jutro (8.06.2014 r.) w Wieliczce odbędzie się Święto Soli oraz otwarcie X Małopolskiego Festiwalu Smaku, a w Krakowie planowany jest piknik rowerowy. Praktycznie w każdy weekend lata coś się będzie działo, więc na pewno każdy miłośnik jedzenie znajdzie coś dla siebie. Polecam! :)





PS. Zdjęcia zrobiłam podczas zeszłorocznych edycji festiwali, o których można poczytać tutaj.

niedziela, 6 kwietnia 2014

NAJEDZENI FEST! SLOW FOOD (KRAKÓW 6. 04. 2014) – FESTIWAL ŻYCZLIWOŚCI?


Jadąc dzisiaj na Najedzeni Fest! Slow Food, zastanawiałam się, dlaczego właściwie tak bardzo lubię ten festiwal? Jest na nim zawsze tłoczno i gwarno, ciągle coś się dzieje, każdy próbuje dostać najlepsze kąski, a w salach Hotelu Forum przeciskają się blogerzy z aparatami, dzieci, psy oraz reszta wygłodniałej populacji Krakowa i okolic. Jako osoba nieznosząca tłumów, powinnam omijać to miejsce szerokim łukiem. A mimo to wracam na praktycznie każdą edycję festiwalu. Dlaczego?


Myślę, że odpowiedzią jest jedno słowo: życzliwość. Choć na Najedzeni Fest! przychodzą tłumy, to wydaje mi się, że są to tłumy życzliwe. Obcy ludzie uśmiechają się do siebie, wymieniają uwagami na temat potraw, jedząc przy wspólnym stole na tarasie albo czekając cierpliwie w niekiedy naprawdę długich kolejkach. Spontanicznie nawiązują się nowe znajomości, nawet jeżeli trwają one tylko przez kilka minut wspólnego degustowania kozich serów czy wina.


Dla mnie dodatkową zaletę stanowi fakt, że na Najedzeni Fest! zawsze spotykam starych znajomych, do których należy grono zaprzyjaźnionych już wystawców, jednak za każdym razem odkrywam też coś nowego.


Paweł i Grzesiek z Gotowanie z Pasją serwują zawsze pyszne tarty, a ich dzisiejsza tarta z mielonym schabem i gałką muszkatołową była małym arcydziełem! :)


Do HummusAmamamusi była spora kolejka, ale na szczęście w końcu udało mi się kupić hummus z wędzoną śliwką czyli suską sechlońską. Okazał się tak dobry, że zniknął niemal natychmiast po przyniesieniu go do domu.


Fattorie DelDuca zawsze przyciąga mnie swoimi włoskimi serami, a dzisiaj także polsko-włoskimi pierożkami, które miały ciasto jak na polskie pierogi, a farsz był włoski.


Ponieważ dzisiejsza edycja była poświęcona głównie slow food, nie brakowało stoisk ze swojskimi twarogami, oscypkami, chlebem czy nawet jajkami, ale mnie najbardziej zafascynowały proziaki (nie mylić z prosiakami :P). Okazało się, że jest to tradycyjne pieczywo z Podkarpacia wypiekane na sodzie (zwanej gwarowo „prozą” - stąd ich nazwa). Posmarowane masłem czosnkowym smakowały wybornie.


Prawdziwą bombą smakową (i kaloryczną?) okazały się ciasta z nieznanej mi do tej pory Bomby na Placu. Sernik z białą czekoladą i z polewą z matcha (japońską zieloną herbatą) bardziej przypadł do gustu Gosi, za to ja nie mogłam oderwać się od ciasta z kaszy jaglanej i pomarańczy.


Bardzo ciekawie prezentowało się też stoisko z portugalskimi specjałami art food, na którym podawano m. in. apetycznie wyglądającą kiełbasę chouriço. Nad stoiskiem sprawował pieczę uroczy symbol Portugalii, Kogut z Barcelos (na pierwszym zdjęciu).


Nie wiem, czy organizatorzy Najedzeni Fest! dodają czegoś (prozacu? :P) do jedzenia, czy może to po prostu wpływ sympatycznej atmosfery, ale zawsze wychodzę z ich festiwalu odrobinkę szczęśliwsza. Mam tylko nadzieję, że w miarę rozrastania się eventu, nie zatraci on tego, co w nim najcenniejsze - życzliwości.


Strona eventu: tutaj